Sikory - wioska na północny wschód od Czaplinka - z położonego w pobliżu niej jeziora Komorzego zaczynamy nasz spływ Piławą.

Dzień 0

Pole biwakowe (79,9km spływu) oferuje w miarę równy teren do rozłożenia namiotu, miejsce na ognisko i przystań. Jeżeli dotrzesz tu wieczorem a przed odpłynięciem nie potrzebujesz uzupełnić zapasów w miejscowym sklepie to w zasadzie możesz od razu zapakować kanu i ruszyć w drogę a miejsca na nocleg poszukać nieco w głębi jeziora. My właśnie przez zakupy zostajemy tu na noc. Najrówniejsze miejsce do rozłożenia namiotu zajęły trzy campery, więc namiot rozkładamy przy drodze przed polem. Przed zmrokiem korzystam jeszcze z okazji, woduję Dumoine i przez kilka minut wprawiam się w manewrowaniu nowym w końcu kanu. Jest wietrznie, więc moje przemyślenia na temat tego jak się pływa nie są spójne. Jeszcze małe co nieco na kolację i chowamy się w śpiworach.

Okolica przystani

Dzień 1

Poranek to jazda do wioski, parkowanie auta przy kościółku i ostanie zakupy. Po kilkunastu minutach ponownie jestem przy namiocie. Pogoda dopisuje - jest słonecznie i bezwietrznie a ja nie mogę doczekać się pierwszych machnięć wiosłem w obciążonym naszymi rzeczami kanu. W końcu to zupełnie inna konstrukcja i inne gabaryty niż nasz Yoho. Jeszcze tylko szybki wypad na pobliskie wzniesienie by zrobić jakieś zdjęcie miejsca startu i pakujemy się. Przed nami 8okm spływu (choć dziś tego spływu będzie niewiele, bo w menu są głównie jeziora). Przy okazji pozdrawiam wędkarza - właściciela jakiegoś dużego Audi na poznańskich numerach, który tym autkiem to prawie wjechał do jeziora - dzięki niemu lekko po 9.oo opuszczamy przystań bez żalu za tym miejscem : )

Pogoda ewidentnie rozleniwia - Myszka po kilku minutach wiosłowania robi sobie przerwę i testuje ilość miejsca na wyciągnięcie nóg na dziobie. Testy raczej wypadają po jej myśli bo po chwili przestaje się poruszać - domyślam się, że usnęła ; ) No cóż - na zdrowie. Ja pozostaję z przemyśleniami na temat tego jak się tym kanu pływa. Pierwsze pozytywne zaskoczenie jest takie, że Dumoine bardzo mało "myszkuje" - utrzymanie go na prostym kursie jest łatwiejsze niż w przypadku Yoho.

Po kolejnej godzinie w zasadzie to czuję się tak, jak bym tym kanu pływał od kilku lat - dużo przestrzeni na nogi, wysokie siedzenia (czyli w sumie norma w większych konstrukcjach) i łatwość manewrowania to coś do czego błyskawicznie się przyzwyczajam. Kilka razy przybijamy do brzegu w co ciekawszych miejscach - prawie zupełny brak zabudowy (raz mijamy jakąś wiatę) w pobliżu brzegów sprawia, że czuje się przyjemną dzikość tego jeziora. Swoją drogą oba brzegi dają wiele okazji do tego by się rozbić na noc w fajnych warunkach.

Drugi koniec jeziora Komorze (73,2) - mapa w tym miejscu nie wspomina o przenosce. No cóż - ta niewiedza ma tę zaletę, że przez te trzy godziny spędzone na jeziorze przy szlachetnym "dawaniu z krzyża" nie myślę o innej wątpliwej przyjemności jaką jest wyciąganie, przenoszenie i ponownego pakowanie naszych rzeczy : ) Przenoska długa nie jest (jakieś 7om) i cała operacja przebiega dość szybko. Jezioro Rakowo w zasadzie jest zbyt krótkie by przepływanie przez nie czymkolwiek zapadło w pamięć. W zasadzie, bo miejsce w którym Piława po raz pierwszy pojawia się jako rzeka ewidentnie dostarcza emocji : )

Pierwotnie - po rozpoznaniu z brzegu miałem w tym miejscu spławić kanu (bo szkoda mi było je mocno poobijać), ale w czasie podpływania do mostku pojawia się jakiś impuls a z nim decyzja - spróbuję spłynąć. Między kamieniami a burtami jest może 15-2ocm przestrzeni, ale szczęśliwie udaje mi się zygzakiem ominąć przeszkody. Zaskakujący "problem" pojawia się kilkanaście metrów dalej - prąd jest tak silny, że mam problem z wyhamowaniem i zabraniem z tego miejsca robiącej mi w czasie tej operacji zdjęcia Magdy. Jakoś się udaje. Po kilkudziesięciu metrach prąd zwalnia i w końcu można na spokojnie przyjrzeć się rzece.

Jest płytko, nurt niesie szybko a woda podobnie jak we wcześniejszych jeziorach jest prawie krystalicznie czysta. Pojawiające się zwałki tym razem utrudniają spływ o tyle, że przeważnie trzeba się pochylić lub promowaniem ominąć przeszkodę.

Raz tylko trafia się taki "kwiatek" - pomnik gustu i inteligencji właściciela jednej z wielu w tym miejscu starych przyczep kempingowych. W sumie ręce opadają, ale jak się zastanowić to dobrze, że ten genialny projektant krajobrazu wygódki tam nie postawił.

Jeszcze nie wiemy, że olsy porastające brzegi i ślady po bobrzych zębach będą nam towarzyszyć do samego końca spływu. Poza tym wody na tym odcinku jest tyle, że wiosło rzadko zanurza się na całe pióro. Jakoś nam to nie przeszkadza - wioseł i tak  używamy tylko do korekt kursu, poza tym po prostu dajemy się nieść rzece i się otulić klimatem tego miejsca.

Jezioro Brody - czyli ujście tego odcinka Piławy

Niestety - jak to w życiu - wszystko co dobre szybko się kończy i wpływamy na jezioro Brody. Te jakoś niczym szczególnym nam nie zapada w pamięci, dość szybko dopływamy do Strzeszyna, przepływamy pod mostkiem (7o.o) i wpływamy na Jezioro Strzeszyno. Tu na wodzie robi się nieco tłoczno - za sprawą motorówek z wędkarzami. Na szczęście opuszczamy je już po około 2oo metrach wpływając na kanał łączący to jezioro z kolejnym - Kocim. Jezioro jest małe i przepływamy je bez postoju a moje myśli krążą wokół tego jak będzie wyglądać miejsce w którym Piława wpływa do Jeziora Pile. Rozmyślania te tylko na chwilę przerywa widok przepływającego obok lokalnego "killera". Szczupak chyba nawet nie ma wymiaru, ale jego wygląd i ruchy jakimi się porusza i tak nie pozostawiają złudzeń co do tego kto jest panem tych wód.

Końcówka (65,6) kanału łączącego Jeziora Kocie i Pile to kawał solidnej niemieckiej roboty i prezentuje się tak jak powyżej. Pierwotnie mieliśmy zawinąć do Bornego Sulinowa, ale w trakcie pływania dochodzimy do wniosku, że odpuszczamy i ostatecznie płyniemy dalej. A jak tak, to wieś Piławę pozostawiamy z lewej burty i przy lekkim bocznym wietrze kierujemy się na widoczną z daleka wieżę obserwacyjną. Ten fragment spływu to jak na razie jedyny w którym fale są na tyle duże, że kanu zaczyna się lekko kołysać. Po nieco ponad dwóch kilometrach tego przyjemnego bujania opuszczamy jezioro mijając (63,2) po lewej stronie pole kempingowe okupowane przez kilka camperów i kilkanaście namiotów. Rzeka w tym miejscu to w zasadzie ponownie kanał, tyle, że tym razem nurt jest lekko wyczuwalny.

Po dwóch kilometrach kanał przechodzi w rozlewisko a my zaczynamy rozglądać się za jakimś miejscem na namiot. Do końca rozlewisk taka okazja nie trafia się, przez pierwszą połowę płynięcia przez Jezioro Długie nie jest lepiej. Dopiero w 2/3 jego długości warunki poprawiają się na tyle, że dobijamy do brzegu na stałe.

Miejsce może nie jest idealnie równe ale trudno, równiejszego nie chce nam się już szukać. Wybieramy to co mamy tu i dużo popołudniowego światła towarzyszącego czynnościom biwakowym niż płaski teren i rozbijanie się już o zmierzchu. Po rozłożeniu namiotu okazuje się, że mamy towarzystwo - w pobliskich trzcinach przez cały wieczór (noc też) będą hałasować ryby. Jest klimat : )

Już po zgaszeniu ogniska wpadam na pomysł, by poeksperymentować z ekspozycją na długich czasach i latarką czołową w roli "dopalacza". Efekty w stylu jak powyżej : )

Dzień 2

Rano ponownie około 9.oo udaje się nam siedzieć w kanu. Płynąc do końca jeziora po obu stronach mijamy kilka miejsc na biwak, przynajmniej cztery z nich tak na oko wyglądają fajniej niż nasze wczorajsze : )

Piława opuszczając to jezioro niezmiennie ma charakter kanału - malowniczego, ale jednak kanału. Dajemy się rozleniwić i nieśpiesznie płyniemy dalej.

Za wolny prąd odpowiada ten właśnie jaz. Po przeciwnej do przenoski stronie rzeki jest chyba jakiś zlot samochodów terenowych, więc nawet się nie zbliżamy do tamtego brzegu. Robimy to co w tym miejscu trzeba zrobić i płyniemy dalej byle jak najszybciej tę opuścić hałaśliwą okolicę.

Teraz prąd jest już ewidentny - rzeka niesie aż miło. Ponownie zaczyna się też robić zwałkowo, ale na tym odcinku w zasadzie wystarczają manewry albo położenie się na dnie. Przed Rozlewiskami Nadarzyckimi tylko raz trafiamy na pień leżący w nurcie tak, że trzeba wysiąść z kanu by (na szczęście bez rozpakowywania go) pomóc sobie w ten sposób z pokonaniem przeszkody.

Samymi rozlewiskami jestem lekko rozczarowany - sam nie wiem czy to za sprawą zaciągniętego nieba czy też ponownie tłumów ludzi na wodzie i brzegach. Przystanki robimy dwa - pierwszy na powyższe zdjęcie. Drugi cokolwiek dłuższy - by przeczekać deszcz jaki zaczyna padać gdy jesteśmy gdzieś w połowie tego akwenu.

Przenoska przy elektrowni, podobnie jak mijane po lewej dwa pola biwakowe pełne camperów i tłumów na brzegach to coś co po prostu trzeba zaliczyć i zapomnieć. Przez cały ten czas coś w środku woła - wynoś się stąd jak najszybciej. Za elektrownią ponowne robi się przyjemnie zacisznie.

Przed Nadarzycami Piława znacząco się poszerza, na brzegach niezmiennie dominują olsy a śladów bobrzych zębów jest jakby więcej. Na szczęście to ostatnie nie przekłada się na komfort spływania : )

Przepust w Nadarzycach po rozpoznaniu z brzegu jest w sumie spływalny. W sumie, bo jednak tego nie robimy z powodu drzewa i kawałka betonowego słupa ogrodzeniowego leżących w korycie blisko optymalnej linii jaką trzeba by tu obrać. Pozostawiamy to perfekcjonistom, tym którym nie zależy na poszyciu kadłuba albo … kajakarzom dysponującym w końcu wąskimi jednostkami pływającymi : ) Cały czas po wcześniejszym rozpoznaniu tego miejsca.

Po Nadarzycach płynięcie Piławą to "sam mjut" - jakieś 18km szybkiej czystej i meandrującej rzeki w zasadzie nie skażonej cywilizacją. Mniam - mniam : ) Tutaj nie ma o czym pisać - trzeba to po prostu przepłynąć.

Jest dziko do tego stopnia, że mamy poważny problem ze znalezieniem terenu na biwak. Brzegi albo toną w moczarach albo są zbyt strome by rozstawić się z namiotem. W końcu jednak docieramy do miejsca, które do naszych celów nadaje się wybornie. Co więcej od razu mamy do dyspozycji trzy lokalizacje na przestrzeni 1oo metrów. Żeby przegonić jakieś muszki krwiopijczynie ponownie zaczynamy od ognia, a patrząc na niebo po raz pierwszy na tym wyjeździe żałuję, że jednak nie mamy ze sobą paraplucha. Coś mi mówi, że będziemy tego żałować.

Dzień 3

Gdzieś po 5.oo na chwilę odpływa sen, ale cisza dookoła uspokaja i ponownie usypiam. Ciut po 7.oo budzę się ponownie - tym razem za sprawą kropli deszczu uderzających w tropik. A więc jednak pada :| Pozostaje więc nadal wygrzewać nasze śpiwory i czekać na koniec deszczu. Chyba mamy szczęście bo po 9.oo przestaje padać. Rozkręcamy się dość sennie - w końcu namiot i tak jest mokry, słońca nie ma i trzeba będzie swoje odczekać by wysechł. A jak tak to po co się z czymkolwiek śpieszyć? Sytuacja sprzyja parapluchowym przemyśleniom, a te są takie, że taka osłona nie dość, że gwarantuje suchość namiotu i reszty rzeczy pod nim (co akurat oczywiste jest) ma jeszcze ten plus, że pozwala zredukować czas między posiłkiem, zwijaniem namiotu i pakowaniem rzeczy a zajęciem miejsca w kanu z 1-2 godzin do 5-10 minut. No cóż - teraz już wiem, że jest to ostatni wyjazd na pływanie bez paraplucha : ) Ostatecznie wiosła w dłoniach zaczynają kroić wodę około 1o.3o. Po jakimś kilometrze i ku naszemu naprawdę dużemu zdziwieniu docieramy do pola biwakowego pod Zdbicami. Piława nieźle tu meandruje, znaków orientacyjnych brak (poza tym polem namiotowym i ruinami mostu sporo wcześniej) i nie sądziliśmy, że aż tyle wczoraj przepłynęliśmy.

Barometr, który przez całą noc szukał dna od kilku godzin jest ząbek powyżej tego dna, co sugeruje, że poranny deszcz był kumulacją niepogody. Pojawiające się chwilami na niebie słońce jakby potwierdza te przemyślenia. Jeszcze przed Szwecją na rzece pojawia się kilka bystrzy - szkoda, że tylko kilka. Samą wioskę tradycyjnie przemykamy tak szybko jak się da. Później okaże się to błędem (ale nie będę uprzedzać faktów).

Do Głowaczewa płynie się sympatycznie i już wypatrujemy jazu, który zmusi nas do opuszczenia kanu gdy trafiamy na powyższą zwałkę. Jak widać po wydeptanej ziemi warunki nie tylko na nas wymogły nadprogramową przenoskę lądem.

Sam jaz w Głowaczewie oraz jego okolica po ponownie coś o czym chce się jak najszybciej zapomnieć. To miejsce klimatem wciąż przypomina w głęboki PRLowski PGR. Błeeee.

Na szczęście otoczenie szybko wraca do formy, rzeka niezmiennie niesie aż miło, a na dodatek przed mostem w Czechyniu (16,6) ktoś wybudował powyższą konstrukcję : ) Gdyby nie chaszcze na brzegach to bym wypakował kanu i na lekko spłyną sobie to miejsce jeszcze kilka razy : ) A tak ograniczam się wyłącznie do spaceru na zdjęcia i do uzupełnienia zapasów wody w pobliskim gospodarstwie. Sklepu nie ma tu żadnego (i nie będzie do Dobrzycy), więc żałując, że w Szwecji nie zatrzymaliśmy się na małe zakupy wsiadamy i płyniemy dalej. Tragedii z tym sklepem nie ma ale oboje z Myszką po prostu mamy ochotę na podgryzanie jakichś ciastek, bo to co w zapasach było - wczoraj się skończyło :D

Krótko za Czechyniem Piława zaczyna fantastycznie meandrować i w pewnym momencie prawie robi powyższą pętlę ; ) Oczywiście nie przepuszczam takiej okazji i w pierwszej cofce dobijam do brzegu by rzucić na to okiem z góry.

Przed rozlewiskiem w Zabrodziu rzeka jest już naprawdę szeroka - tę szerokość utrzyma już do samego ujścia.

Ten jaz natleniający wodę odprowadzaną do pobliskiej hodowli pstrągów jest sprawcą ostatniej na rzece przenoski. Sama przenoska - inaczej niż na to wskazuje mapa - odbywa się z prawej strony jazu po betonowych płytach i kończy stromym brzegiem w miejscu wodowania.

Krótko za Zabrodziem Piława Łączy się z Dobrzycą - jednak na szerokości już nie przybiera, jest po prostu głębiej. Ruiny mostu jakie widać za wsią w pierwszej chwili sugerują jeszcze jedną przenoskę, ale po podpłynięciu bliżej okazuje się, że z prawej strony da się pokonać tę przeszkodę wodą.

Za wiaduktem kolejowym (7.o) przez chwilę ponownie czuć, że to jeszcze nie koniec ciekawego pływania - nurt przez kilkaset metrów niesie szybko a woda faluje aż miło. Szybko też docieramy do pola namiotowego w Krępsku - do ujścia zostało jeszcze 5 kilometrów i trochę dnia, ale nie chcemy ryzykować poszukiwań miejsca na biwak o zmroku. Ponownie zaczynamy od ogniska, dopiero po jego rozpaleniu bierzemy się za gotowanie. Wykonuję jeszcze telefon do leśniczego i to w zasadzie już wszystko tego dnia.

Dzień 4

Jak na teren, na jakim rozłożyliśmy namiot spało się bardzo komfortowo. Tradycyjna pierwsza poranna czynność - czyli rzut oka na barometr konfrontowany z rzutem oka na niebo nie przynosi jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: jaka dziś będzie pogoda? Wykres ciśnienia wieczorem obniżył się i ponownie przez całą noc szukał dna a ranek nie przynosi zmian w tej materii. No zobaczymy, na razie bierzemy się za poranną przekąskę. Na śniadaniu i pakowaniu rzeczy ponownie schodzi godzina - jakoś jak się nie śpieszymy to ta godzina jest dla nas standardem. Tym razem nasze miejsce żegnamy bez żalu - położenie blisko drogi, "równość" terenu czy też bliskie otoczenie ogniska jakoś nie będą wspominane z sympatią :) Po przepłynięciu 5om (dosłownie!) ze złości skacze mi ciśnienie - przed nami zwałka i to taka, że trzeba ją omijać brzegiem. Na dodatek zwałka bardzo nieprzyjemna, bo na drzewie zatrzymała się jakaś padlina i zapachy wywołują mdłości. Gdybyśmy o tym wiedzieli to od razu przenieślibyśmy kanu poniżej tego miejsca, a tak na starcie mamy przenoskę. No cóż - bywa.

Na szczęście rzeka nadal niesie szybko, więc humory szybko się nam poprawiają - tyle, że nie na długo. Przepływamy może z 5oo metrów gdy przed nami pojawia się kolejna zwałka. Tym razem w nurcie leżą cztery pnie w odstępie 2-3 metrów między sobą. Brzeg jest taki, że przenoska była by męczarnią, ale na szczęście wszystkie pnie są zanurzone i decydujemy się na wyjście na te pnie i przeciągnięcie wyładowanego kanu po nich. Jakimś cudem udaje się nam przy tych wszystkich manewrach nie powpadać do wody : ) Z dość szybkim nurtem płyniemy kolejne dwa, może trzy kilometry i przez ten czas nie napotykamy żadnego interesującego miejsca na potencjalny nocleg, co zdecydowanie poprawia naszą ocenę ostatniej miejscówki : ) Jeszcze bardziej poprawiają się nam humory przy obserwacji barometru - ten powoli i sukcesywnie "schodkuje" w górę - znaczy, że przynajmniej na razie raczej nie będzie padać. Sama Piława zwalnia ewidentnie przed rozlewiskami poprzedzającymi Jezioro Dobrzyckie a na samych rozlewiskach na nasz widok podrywają się trzy pary żurawi.

Już blisko ujścia naszej rzeki do Gwdy - za betonowym mostkiem - po prawej stronie wypatrujemy fajne miejsce na biwak. Jeżeli ktoś czytający tę relację będzie chciał płynąć dalej Gwdą, to polecam je pod rozwagę. Dla kończących spływ w Dobrzycy raczej nie będzie z niego pożytku - po prostu warto inaczej zaplanować logistykę pływania i powrotu po samochód. Przy elektrowni czeka nas już ostatnia przenoska, bo kilkaset metrów dalej przy moście drogowym kończymy spływ. Tradycyjnie już Myszka zostaje przy kanu i rzeczach a ja z wiosłem idę na stopa. Po dwóch godzinach i pięciu przesiadkach (podziękowania dla wszystkich kierowców :) ) jestem w Sikorach przy autku.

(c) Piotrek Kaleta / Szuwarki Kanu Team ;)

______________________________