W któryś z lutowych wieczorów wtorkowych TVP 2 nadała, po raz zresztą kolejny, jeden z ważniejszych filmów z kanu “w roli głównej”. Rzecz dzieje się na jednej z rzek Appalachów, ot, czwórka panów na stanowiskach i z dobrą pracą wybiera się na spływ na kanu. Czyli, jak to w amerykańskim filmie – standardowo na początku nic się nie dzieje, w dwóch łódkach (jednej wood and canvas – ta nie przeżyje bystrzy i drugiej – aluminiowym Grummanie) ekipa pokonuje łatwiejsze lub trudniejsze odcinki dzikiej rzeki.

I gdy już się widz napatrzy na krajobraz, posłucha wirtuozerii gry na bandżo, czy też podpatrzy tajniki wiosłowania - tu aktorzy stanęli na wysokości zadania i problemy techniczne na rzece rozwiązywali sami (a nie kaskaderzy), rozpoczyna się tzw. akcja. Ci co oglądali wiedzą, ci co będą oglądali, to się dowiedzą, jak to się stało, że luźna impreza przekształca się w horror. Pojawiają się niedobrzy “ludzie gór”, Ktoś komuś robi krzywdę, ktoś ginie przeszyty strzałą, następują pogonie, ucieczki i strzelania prawie jak w “Czarnych Chmurach”. Zakończenie też nie stanowi happy endu i w ogóle druga połówka filmu nie jest lekka (szczególnie bez połówki). Tyle o samym filmie.

To, co chciałbym tutaj poruszyć, to ta “akcja”. Widz musi mieć podwyższany poziom adrenaliny, musi widzieć “złego” i “dobrego”, walczyć, bo jak nie, to film jest wręcz nieciekawy. I tak dochodzi do eskalacji przemocy w imię “akcji”. A dopiero prawdziwą sztuką byłoby utrzymanie uwagę widza czymś bardziej inteligentnym. Przeglądając roczniki kanadyjskiego kwartalnika KANAWA trafiłem na reportaż z kręcenia “Deliverance Zwei”. Szef ekipy kanuistów zabezpieczających kręcenie scen na rzece zapytał się scenarzysty o co tu chodzi z ta przemocą, bo zdaje się, nawet w oryginalnej powieści nie było tego wszystkiego, a ludzie z gór, z którymi miał okazję wielokrotnie się stykać okazali się być otwarci i przyjacielscy.

Chodzi o akcję – tak mniej więcej brzmiała odpowiedź. I drugi kamyczek. W swoim filmie “Waterwalker” Bill Mason wspominał, jakie były jego początki z filmem, a właściwie z przemysłem filmowym. Gdy zaniósł swoje pierwsze próbki do “prawdziwych” producentów, ci stwierdzili, że materiał jest doskonały, tylko jakby trochę dodać akcji, np. rozbił się samolot i tylko on ocalał i rozpoczyna walkę o przeżycie w kanadyjskiej głuszy... . Bill wysłuchał cennych uwag i zabrał to, z czym przyszedł. Dzięki temu możemy (przynajmniej niektórzy z nas) od czasu do czasu obejrzeć “Path of the Paddle”, “Song of the Paddle”, czy też wspomnianego “Waterwalkera”. Ten ostatni film był zresztą wyświetlany kilka lat temu w telewizji regionalnej. Miałem nagraną kopię, miałem, bo do dziś zachodzę w głowę, komu ją pożyczyłem. Nie bądź dobry, nie będziesz żałował, jak powiadają górale.

A w kinie, czy też telewizji niektórym twórcom udaje się zaprezentować coś interesującego i to bez akcji. Może odejście od akcyjności na rzecz tworzenia klimatu tłumaczy tak wielkie powodzenie “Przystanku Alaska”? A przecież kanu to właśnie klimaty.

Andrzej Sałaciak