Jesień w Algonquin, czyli opowieść o kanu

Błękitne niebo, dziób kanu rozcina gładką taflę wody jeziora Opeongo, pociągnięcia wiosłami zaczynają układać się w zgodnym rytmie... Tak rozpoczęła się nasza kanadyjska przygoda na kanu. Czekają nas dwa tygodnie wrażeń w Algonquin Park. Dwa tygodnie przygody, ale takiej spokojnej, bez niebezpieczeństw i momentów mrożących krew w żyłach.

Co przyciąga?

Algonquin Park cieszy się wielkim powodzeniem wśród mieszkańców całej prowincji, a zwłaszcza odległego o trzy godziny jazdy samochodem Toronto. Na wodne eskapady na kanu przybywa także wielu amatorów tego sportu z zagranicy, albowiem park uznany jest za jedno z najlepszych miejsc do uprawiania tego typu turystyki na świecie. Magnesem przyciągającym ponad 100 000 wodniaków rocznie jest gęsta sieć jezior i rzek o kryształowo czystej wodzie oraz możliwość bezpośredniego kontaktu z przyrodą. Szlaki wodne liczą ogółem 2100km.

Dla turystów pieszych wytyczono kilkadziesiąt kilometrów szlaków i specjalne obozowiska. Wewnątrz parku, oprócz biwaków, na których można rozbić namiot, znajduje się kilkanaście chat zbudowanych z bali, które dawniej służyły strażnikom, a obecnie po renowacji i odpowiednim wyposażeniu udostępniane są turystom. Wiele uwagi poświęca się na ochronę przyrody i upowszechnienie zasad bezpiecznej obserwacji dzikiej zwierzyny i unikania bezpośrednich kontaktów z jedynym groźnym tu zwierzęciem, niedźwiedziem czarnym.

Dziennik wyprawy

Wyprawa

Gdy rok temu Adrian, kolega ze szkolnej ławy, którego los przywiódł na kanadyjską ziemię, rzucił myśl o wyprawie na kanu do Algonquin Park wydawało się, że jej realizacja będzie możliwa w bliżej nieokreślonej przyszłości. Pomysł czekał jednak tylko rok na swoją realizację. A może i znacznie, dłużej. Może od tych czasów, gdy główną lekturę młodych ludzi stanowiły "Książki o Indianach" wyprawach i podróżnikach, gdy na kartach powieści Coopera pojawiało się śmigłe kanu, a Grey Owl (Szara Sowa) opisywał przygody Sejdżo i jej bobrów. Szara Sowa pojawia się na stronach "Kanady pachnącej żywicą" a i niedługo będzie można zobaczyć ostatniego 007 odgrywającego tę postać w filmie Richarda Attenborough. Nazwisko reżysera może być gwarancją, że będzie to coś więcej niż fabuła "filmu akcji" filmowana w przepięknej scenerii.

Algonquin Park jest stosunkowo blisko większych aglomeracji, a jego rozległość daje poczucie przestrzeni i dzikości, czego nie ma w innych parkach z bardziej spektakularnymi dziełami przyrody. Wielu Kanadyjczyków chcąc pokazać przybyszowi z innego kraju coś niepowtarzalnego i unikalnego, zabiera swojego gościa na wyprawę na kanu do puszczy kanadyjskiej. Wrażenia są jedyne w swoim rodzaju.

Przygotowania

Najlepszą porą do takiej wyprawy jest jesień. W połowie września zieleń ustępuje miejsca odcieniom żółci i czerwieni. Turystów w tym czasie w głębi parku jest niewielu. Jedynie w czasie weekendów jeziora w okolicach punktów dostępu zaludniają się. Z uwagi na wielkość akwenu, oraz brak możliwości uzupełnienia zapasów, trzeba było zabrać ze sobą prowiant na całą wyprawę. W Polsce na spływach kajakowych nie ma problemu z zakupem podstawowej żywności, a świeże bułeczki na śniadanie można zazwyczaj serwować co drugi dzień. Mając dodatkowo w perspektywie kilkadziesiąt przenosek, na menu wybraliśmy głównie kasze, ryż, pieczywo chrupkie, kiełbasę krakowską zapakowaną próżniowo z polskich delikatesów i różne zupy w proszku. Na zimniejszą pogodę przygotowałem smalec ze skwarkami, który cieszył się jednak tak dużym powodzeniem, że nie doczekał przymrozków. Witamin miały dostarczyć suszone warzywa i woreczek cebuli. Jako uzupełnienie bilansu energetycznego dobrze się spisywały czekolada, suszone owoce i ciastka z dodatkiem bakalii.

Do picia przewidziana była herbata, mleko (w proszku) i czekolada. Wodę do picia braliśmy z jeziora, ale żeby ustrzec się szkodliwych drobnoustrojów (lambii) gotowaliśmy ją przez 10 min. Przygotowanie posiłków odbywało się wyłącznie na ogniu, kuchenka na jednorazowe pojemniki z gazem, jak się okazało, w tych temperaturach nie spisywała się. Całe wyposażenie udało pomieścić się w dwóch wielkich nieprzemakalnych plecakach, do tego doszła torba z jedzeniem i druga z wyposażeniem obozowym. W przeddzień wyjazdu dużo czasu zabrało pakowanie i uzupełnienie wyposażenia. Z kawałka ortalionu powstał też wiatrochron-parawan przeznaczony do kuchenki gazowej, który po przyszyciu dodatkowej kieszeni służył nam głównie jako żagiel.

Dzień 1 - przejazd Toronto - Algonquin

W sobotni słoneczny poranek pakujemy sprzęt do samochodu i mkniemy autostradą nr 11 na północ. Towarzyszy nam żona Adriana, która wróci samochodem do Toronto, aby za szesnaście dni zjawić się po nas nad Jeziorem Canoe. Po drodze do wypożyczalni kanu zatrzymujemy się w kilku przydrożnych sklepach ze sprzętem wodniackim. Dominują kanu i wyposażenie do turystyki wodnej. Nic dziwnego. Przy takiej rozległości terenu i konieczności przenoszenia łódki pomiędzy jeziorami, tylko kanu ze względu na lekkość i pojemność daje możliwość szybkiego przemieszczania się. No i jest coś na zimę - rakiety śnieżne, nie używane w Polsce. Najczęściej je znamy jako dekorację chat traperski z filmów o dalekiej północy, czy z lektury opowiadań Jacka Londona.

Pogoda dopisuje - błękitne niebo, białe chmury, pełne słońce rozświetlające lasy, w których dominują klony. Liście utraciły zieleń na rzecz różnych odcieni czerwieni. Skojarzenia z flagą kanadyjską nasuwają się same.

Docieramy do siedziby Algonquin Outffiters - największej firmy zajmującej się wypożyczaniem wszystkiego, co jest potrzebne wędrowcowi w puszczy. Ponieważ jest już po sezonie, nie ma problemu z kanu.

Wybieramy największe o długości 5,5m (18,5 stopy), tak więc z łatwością pomieścimy całe wyposażenie, a i pływanie na fali powinno być bezpieczniejsze. Jeszcze dobór wioseł i kamizelek asekuracyjnych. Pakujemy kanu na dach dnem do góry, podkładając specjalne bloczki z pianki. Kilka żeglarskich węzłów i jesteśmy gotowi do dalszej drogi.

Jeszcze poświęcamy parę chwil na obejrzenie kanu w składzie fabrycznym - byłoby w czym wybierać, albowiem ekspozycja liczy ze 150 sztuk. Dodatkową atrakcją jest kanu z drewnianych listewek pokrytych przeźroczystym laminatem. Jakość wykonania odpowiadała cenie, która wynosiła 4tys. USD. Na takim kanu z pewnością się nie pływa i raczej spoczywa ono na honorowym miejscu w reprezentacyjnym salonie. Nacieszywszy oczy ruszamy dalej.

Zbliżamy się do parku. Okolica staje się coraz bardziej urozmaicona, z obu stron autostrady pojawiają się jeziora ze skalistymi wysepkami porośnięte malowniczymi świerkami i cedrami. Docieramy do Jeziora Opeongo. Załatwiamy formalności, wykupujemy zezwolenie i zabieramy się do wodowania kanu oraz pakowania wyposażenia. Jest również chwila na rozglądnięcie się dookoła. Krajobraz jak z obrazka - niebieska woda, skaliste wybrzeże, zieleń i odcienie czerwieni. Na jeziorze widać wielu wodniaków korzystających z pięknej pogody. Tylko kanu. Widać, że jest to narodowy sport Kanadyjczyków, a pływanie na kanu jest tak samo popularne, jak u nas jazda na rowerze. Nam pozostało do zrobienia kilka zdjęć i zajęcie miejsc w łódce. Ruszamy przed siebie. Z brzegu macha nam na pożegnanie Tatiana. Do zobaczenia za szesnaście dni.

Pierwsze pociągnięcia wiosłami są jeszcze nierówne, trzeba złapać wspólny rytm. Dopiero po paru minutach kanu zaczyna posuwać się całkiem sprawnie pod lekko wiejący wiaterek. Wypływamy na otwarte jezioro i kierujemy się na odległe wysepki. W wyborze drogi pomocna jest mapa. W pogotowiu jest kompas, ale w praktyce korzystać z niego będziemy bardzo rzadko. Bez niego lepiej jednak nie wyruszać w nieznane. Jezioro pokonujemy w trzy godziny, co daje średnio 5km/godz. Całkiem nieźle, ale wiosłowanie jest tą częścią wyprawy, która wymaga więcej techniki, niż siły. Umiejętności zdobyte przez kilka lat pływania na rzekach i jeziorach Polski spokojnie wystarczają. Większym wyzwaniem będzie dopiero pierwsza przenoska. Na początek 2180m. Pod tym względem mapa jest bardzo szczegółowa. Dopływamy do brzegu. Portaże oznakowane są charakterystycznym żółtym znakiem z postacią niosącą kanu. Będziemy jeszcze nie raz wypatrywać ich z utęsknieniem. Brodząc w wodzie wypakowujemy sprzęt z kanu i wyciągamy łódkę na brzeg. Pierwsza przymiarka do bagaży jest poważną próbą, ale nie ma się co rozczulać - przyjechaliśmy posmakować chociaż trochę "niedźwiedziego mięsa".

Odległość, ciężar wyposażenia i brak wprawy powoduje, że pierwsza przenoska pozostanie na długo w pamięci. Pocieszamy się, że w miarę upływu czasu, prowiant będzie ważył coraz mniej. Pierwsza runda to przeniesienie bagaży, następnie powrót "na lekko" dający możliwość rozglądnięcia się po okolicy. Mam wrażenie, jakbym tu już kiedyś był. Wracamy do kanu, krótkie przygotowania i na "heej hop" kanu spoczywa na ramionach dnem do góry. W czasie drogi przychodzi też do głowy rozwiązanie szkolnego problemu z fizyki - dlaczego ten z tyłu ma lżej? Kłania się Archimedes i dźwignia dwustronna. Do Jeziora Happy Isle (Wyspy Szczęśliwej) docieramy już o zmierzchu. Trzeba szybko spuścić kanu na wodę i w zapadających ciemnościach poszukać biwaku. Znajdujemy go na pobliskim cyplu, ale okolicę zobaczymy dopiero rano. Szybko rozbijamy obóz. Na kolację serwujemy tylko herbatkę.

Dzień 2 - niedziela

Rozpoczął się jak należy - pobudką o w pół do siódmej. Słońce jeszcze nie wzeszło. Nad wodą unoszą się poranne opary. fotka Zrzucam kanu na wodę. Trochę duże jak na jedną osobę, ale przy bezwietrznej pogodzie można sobie poradzić. Po porannym wiosłowaniu i pierwszych zdjęciach przychodzi pora na niespieszne śniadanie, przerwane pojawieniem się na drugim brzegu łosia łopatacza. To nasz pierwszy spostrzeżony łoś, następne będą już normalnością. W parku żyje ich ok. 4 tysięcy. Nie stanowią większego zagrożenia dla turystów, ale lepiej się wystrzegać łoszy z małymi. Przepływający obok naszego biwaku wędrowiec okazuje się być Europejczykiem. Z Hamburga zresztą. Wymieniamy parę zdań. On wraca z kilkudniowej eskapady, dla nas to dopiero początek. Po zwinięciu obozu wyruszamy na trasę - do przepłynięcia mamy dzisiaj dwa jeziora i do zaliczenia dwie przenoski. Pierwsza liczy tylko 340m, druga będzie większym wyzwaniem - 1840m. Dzień, jak i dystans mijają niepostrzeżenie.

Jeszcze nie przywykłem do okolicznych widoków, które są niezmiennie piękne. Ostatnia przenoska doprowadza nas do wąskiego strumyka, którym dopływamy na Jezioro Big Trout (Wielkiego Pstrąga). Obóz rozbijamy na jednej z wysepek. Zachód słońca, płonące ognisko i otoczenie sprawiają niepowtarzalny nastrój. Herbata smakuje jak rzadko, nadmiar (jak dla mieszczuchów) świeżego powietrza robi jednak swoje i ugotowaną kaszę razem z upieczoną kiełbasą zostawiamy na jutrzejsze śniadanie. Wrażenie robi czystość i zadbanie obozowiska. Na każdym biwaku jest wydzielone i obudowane miejsce na ognisko. Pożar, jaki może powstać wskutek niedbałości przy jego wygaszaniu, jest tutaj największym zagrożeniem. Każdego roku, mimo dużej świadomości społeczności wodniackiej, kilka obozowisk jest w ten sposób niszczonych. Również na każdym biwaku w pewnej odległości od miejsc na namioty znajduje się pewien przybytek. Jest to nasza sławojka, lub częściej jej uproszczona wersja w postaci skrzyni z otworem i klapą.

Wspominam Mazury, gdzie prawie każde ładne miejsce na brzegu, ładne jest tylko z wody. Po wyjściu na brzeg, nie jest już tak ładnie i trzeba patrzeć pod nogi. No cóż, nieliczni żeglarze robią właściwy użytek z łopatki, nawet jeśli mają takową na pokładzie. Trzeba jeszcze wiele zmienić w mentalności i zwyczajach tych, którzy powinni wręcz dawać przykład "turystyki eko". (ekolo?)



Wieczór, a właściwie bezksiężycowa noc nastraja romantycznie. Lekki ciepły wiatr, czyste niebo. W oddali słychać tęskne nawoływanie nura . Szkoda iść spać, a poza tym pozostają jeszcze do zrobienia notatki z kolejnego dnia. Przydałaby się porządne światło, ale tym razem musi wystarczyć świeczka. Jesienny dzień jest krótki i lampa naftowa lub benzynowa pozwala na wydłużenie wieczornej aktywności, szczególnie, gdy podróżuje się w liczniejszej kompanii.

Dzień 3 - poniedziałek

Lekko pochmurny poranek nie zapowiadał silnego wiatru. Gdy przyszło do zwijania obozu, siła wiatru osiągała dobre 3° w skali Beauforta i na jeziorze podniosła się fala. Płynęliśmy pod wiatr, dziób wbijał się w fale i do wnętrza kanu co rusz wpadały bryzgi. Trzeba było przyłożyć się porządnie do wiosłowania. Byłoby trudniej, gdyby fale uderzały z boku. Żeglugi z wiatrem mieliśmy posmakować dopiero po przenosce, tym razem 2500m. Kanu, jak i bagaże wydają się już być lżejszymi. Przed nami rozpościera się Jezioro la Muir.

Wita nas nur, który daje godzinny koncert będący mieszaniną chichotu i śmiechu. Każde z jezior, jak się okazuje, ma swoją co najmniej jedną "dyżurną" parę. To jezioro jest wyjątkowo urokliwe, czysta, zapraszająca do kąpieli woda (skorzystaliśmy) i brzegi z powalonymi suchymi, wyblakłymi drzewami. Płyniemy. W wąskiej zatoczce, która doprowadza do przeciwległego brzegu widać dziwną skałę z czymś, co się rusza. Wydra? Dopiero po chwili ukazuje się łeb łoszy, a to co się rusza, okazuje się być jej uchem. Jest nie mniej zaskoczona niż my. Przeszkodziliśmy jej w wyjadaniu podwodnych kłączy. Łosza niespiesznie wychodzi na brzeg. Pomiędzy zaroślami buszuje jej osesek, a zza drzewa obserwuje nas duży byk.

Na koniec dnia mamy jeszcze przenoskę 685m i godzinę wiosłowania w rozrzedzonym błotku, jakie tworzy Little Madawaska, rzeka wpadająca do Jeziora Hogan. Na jednej z jego wysp rozbijamy namiot. Kolację umila nieodłączne nawoływanie nura, które towarzyszy również podsumowaniu dnia. W kraju na spływie nigdy nie przyszło mi do głowy prowadzenie dziennika, tutaj jakoś to pasuje do całej otoczki.

Gdy jest się długo w drodze, poszczególne dni zaczynają się zlewać ze sobą i różne szczegóły ulegają zagubieniu. Gdy sięgasz po jakimś czasie po taki dziennik, pojedyncze momenty odżywają na nowo i przywołują kolejne wspomnienia. W sklepach ze sprzętem turystycznym są i takie notatniki, gdzie obok miejsca na datę i wrażenia jest rubryka na codzienne menu.

Dzień 4 - wtorek

Wczoraj nie spotkaliśmy nikogo, dzisiaj tylko jedno kanu przemknęło w oddali. Powoli przyzwyczajamy się do otaczającej przyrody. Codzienne życie zaczyna płynąć w ustalonym rytmie: zwijanie obozu, wiosłowanie, portaż, wiosłowanie i tak, do wieczora. Krajobraz cały czas podobny, tylko każde z jezior ma inny kształt. Urozmaicenie stanowią też płytkie rozlewiska Little Madawaska. Jak i wczoraj, tak i dziś mieszamy muł, aby posuwać się do przodu. Dzień kończymy rozbiciem obozu na wysepce na Jeziorze Catfish. Wyciągnięte na stromy brzeg kanu dla pewności wiążemy do drzewa. To na wypadek, gdyby w nocy przyszedł silny wiatr.

Nasze kanu zrobione jest z laminatu, w którym zbrojenie stanowi kewlar, włókno szeroko stosowane wszędzie tam, gdzie jest potrzebna wyjątkowa wytrzymałość i mały ciężar. Przy długości 18,5 stopy (bo tak się mierzy wielkość kanu) waży poniżej 30kg, tak że swobodnie może je przenosić jedna, w miarę sprawna osoba. Służy do tego nosidło (podobne do takich, na jakich nosi się jeszcze wiadra z wodą) zamocowane na środku łódki i spełniające dodatkowo funkcję rozpórki. Kształtem kanu nie nawiązuje, niestety, do indiańskiego pierwowzoru. Nie ma zakrzywionego dziobu i rufy. Klasyczne linie ustąpiły współczesnym trendom, w których dominuje funkcjonalność. Jest dzielne, dzięki niskim końcom mniej podatne na silne boczne wiatry, a długa linia dna pozwala na łatwe utrzymanie kursu. Ostatnie sto lat przyniosło znaczne zmiany w budowaniu kanu. Indiańskie, z kory brzozy papierowej (betula papyrifera) były idealnymi łodziami, jeśli wziąć pod uwagę dostępne materiały, wymagania akwenu czy narzędzia. Nawet wprowadzenie narzędzi stalowych nie zmieniło techniki budowy, lecz tylko ją przyśpieszyło.



No cóż, dłuto z zębów bobra nie jest tak dobre, jak dłuto ze stali. Pierwsi Europejczycy, którzy rozpoczynali eksplorację nowoodkrytego kontynentu nie mieli lepszego środka transportu, jeśli chodzi o ładowność, zdolność pokonywania bystrzy, czy lekkość samej łodzi, co pozwalało na jej przenoszenie pomiędzy poszczególnymi jeziorami. Na szeroką skalę kanu wykorzystywane było w handlu futrami. Budowano wielkie kanu (maitre canot) o długości 12 - 13m zdolne pomieścić kilkunastu wioślarzy i ponad tonę ładunku. Dopiero w drugiej połowie ubiegłego stulecia wykształciły się kanu budowane z samego drewna, lub drewna pokrywanego grubym bawełnianym płótnem. Płótno po przesyceniu rodzajem olejnej farby tworzyło mocną i twardą skorupę.

Właśnie ten drugi rodzaj kanu stał się najbardziej rozpowszechniony i przetrwał aż do naszych czasów. Wprawdzie w międzyczasie materiały tradycyjne zostały wyparte przez stopy aluminium, które z kolei zostały zastąpione laminatami szklanymi i kewlarowymi, ale jeszcze i dzisiaj można zamówić z katalogu właśnie takie klasyczne kanu. Niezależnie jednak od materiałów, technologii czy też zastosowania osiągnięć hydrodynamiki w projektowaniu, idea kanu pozostała niezmienna: prosty, lekki kadłub ostro zakończony na końcach, jednopiórowe wiosła i wioślarze siedzący przodem do kierunku płynięcia. Na ile jest to doskonały środek przemieszczania się po wodzie świadczy to, że takie łodzie rozwinęły się na wszystkich kontynentach, za wyjątkiem rzecz jasna Antarktydy. Trochę inne pochodzenie ma kajak, myśliwska łódź Inuitów, których my nazywamy Eskimosami. Jednak do transportu wodą mieli umiaki, rodzaj kanu o drewnianym szkielecie pokrytym skórami napędzane wiosłami o jednym piórze.

Dzień 5 - środa

Nieplanowany dzień postoju. Złożyło się na to i zmęczenie i przepiękna okolica i zamglony poranek. Gładka woda, nad nią tumany gęstej mgły i dopiero powyżej barwny las na wysokim brzegu jeziora. Wyruszamy na wycieczkę po jeziorze. Bez ładunku kanu lekko mknie po jeziorze. W oddali widać samotnego wioślarza w kanu - spróbujemy wykorzystać ten motyw do kilku zdjęć. Podnosząca się mgła i niskie chmury dają w połączeniu ze słońcem przepiękne efekty na niebie. Reszta dnia upływa spokojnie. Skrócimy trochę trasę - mamy już dwa dni opóźnienia w stosunku do pierwotnych planów. Wieczorem ćwiczymy wiosłowanie utrzymując kanu w przechyle, dzięki czemu skręty są szybsze i ciaśniejsze. Przyda się to za parę dni. Wiosłowanie na kanu jest pewnego rodzaju sztuką. Kajak napędzany jest wiosłem o dwóch piórach. Wodę zagarnia się raz z jednej strony, raz z drugiej. Wypadkowa naszego działania powoduje, że płyniemy mniej więcej prosto.



W kanu wiosłuje się natomiast wiosłem jednopiórowym (tzw. pagajem), które znane jest również żeglarzom, jako awaryjny napęd w czasie ciszy na jeziorze. Napędzanie kanu przez dwóch wioślarzy, gdy każdy wiosłuje z innej strony daje w przybliżeniu stały kierunek płynięcia, ale prawdziwą sztuką jest pływanie w pojedynkę. Wiosłując przy tym, oczywiście, cały czas z jednej strony. Sekret tkwi w pociągnięciach, które nie tylko napędzają kanu w początkowej fazie, ale i pozwalają na korygowanie kursu w fazie końcowej. Mamy pociągnięcia J i C, których nazwy mówią o torze po jakim porusza się pióro wiosła, jest również eleganckie pociągnięcie kanadyjskie, czy ciche pociągnięcie indiańskie. Rzadko ktoś oglądający kanu sunące opodal po wodzie dostrzega, że wioślarz przy każdym pociągnięciu skręca dłoń ręki trzymającej uchwyt wiosła. Kciuk górnej ręki obraca się do przodu i w dół. Każdy "niewtajemniczony" instynktownie obraca kciuk do góry. Sterowanie w takiej sytuacji jest możliwe, ale płynne łączenie pociągnięć jest co najmniej utrudnione.



Dzień 6 - czwartek

Wyruszamy wcześniej, ale złośliwy duszek pomieszał nam drogę i do następnego portażu docieramy tak, jakbyśmy wypłynęli normalnie, czyli około godziny 10. Nareszcie przydał się kompas. Trasa wiedzie teraz rzeką Petawawa. Zasadniczo jej nurt jest spokojny, ale od czasu pojawiają się wodospady. Są malownicze mimo niskiego stanu wody, a o ich potędze świadczą ślady wiosennych przyborów.



Dzisiaj na trasie spotkaliśmy tylko dwa kanu z czwórką wioślarzy. Na następnych jeziorach będzie ich więcej - nad Jeziorem Cedar (Cedrowym), do którego zmierzamy jest kolejny z punktów dostępu. Wniosek, potwierdzający informację z przewodnika. Jeśli szukasz odosobnienia, to trzeba wybrać te jeziora, które są oddalone od takich punktów o jedną lub dwie przenoski. Dzisiejszy etap kończymy przenoską 685m. Niesie się lekko i szybko pokonujemy dystans. To jest OK, ale żal, że przenoska już się skończyła, to chyba przegięcie.



Brzegi jeziora, tak jak zresztą brzegi innych jezior, porastają cedry białe (naprawdę są zielone) i stąd zapewne nazwa jeziora. Właściwa nazwa dla tego gatunku to żywotnik zachodni (Thuja Occidentalis), który u nas występuje najczęściej jako drzewo cmentarne i w parkach. Drzewo jest bardzo rozpowszechnione na terenie Ameryki Północnej. Jego lekkie drewno odporne jest na gnicie pod wpływem wody i Indianie wykorzystywali je do budowy swoich kanu. Poszycie było najczęściej z kory brzozowej, ale na wewnętrzne żebra i wyściółkę używano właśnie deszczułek z żywotnika. Drewno zresztą było idealne do budowy drewnianych kanu, a gonty z niego wyrabiane były powszechnie używane do pokrywania dachów i ścian puszczańskich domów.

Dzień 7 - piątek

W środku nocy pobudka. Ktoś świeci latarką po namiocie. Odsuwamy zamek i naszym oczom ukazuje się zorza polarna świecąca nad północną częścią nieba. Spektakl trwa kilka godzin. Na nieboskłonie przewijają się białe smugi układające się w draperie. Aż dziw, że tak bardzo na południe można zaobserwować to zjawisko. Mało kto zdaje sobie sprawę, że park Algonquin leży na tej samej szerokości geograficznej co Wenecja. Gdyby nie mapa, nie uwierzyłbym. Rano wybieramy się na wycieczkę do wodospadu u ujścia rzeki do jeziora, a następnie po zwinięciu obozowiska wyruszamy na trasę. Na przeciwległym brzegu odwiedzamy sklepik i wypożyczalnię kanu obsługujące w lecie turystów. Jest już po sezonie, więc nie ma nic konkretnego z żywności, a ponadto telefon okazał się być tylko "telefonem ćwiczebnym". Wewnątrz sklepu panuje wiekowy nastrój. Właściciele umieścili masę przedmiotów jeszcze z zeszłego stulecia, niezbędnych do życia w puszczy w tamtym okresie. Wyruszamy w dalszą drogę. Dzisiaj będzie dzień wiosłowanie - dwie przenoski, z których dłuższa ma nieco ponad 400m stanowią raczej miłe urozmaicenie. Mijają nas Indianie płynący na polowanie. Mkną motorówką, ale za rufą holują kanu.



Krajobraz nieco się zmienił - drzewa liściaste ustąpiły miejsca iglastym. Zieleń dominuje na brzegu i w odbiciach na wodzie. Nadbrzeżne żywotniki są równo przystrzyżone około 1,5m nad ziemią. Okazało się później, że było to dzieło jeleni, dla których zielone gałązki stanowiły przysmak. Jelenie zostały "wyprowadzone" jakiś czas temu z parku, gdyż chorowały i stanowiły zbyt duże zagrożenie dla roślinności. Na ich miejsce wprowadzono łosie. Nastrój północnej części parku jest nieco odmienny od południowej. Wszystko jest jakby bardziej stonowane i spokojniejsze. Szlak kilka razy krzyżuje się z nasypem zlikwidowanej już kolei Canadian National. Spokojnie wiosłując docieramy do Jeziora Little Mink (Małej Norki), gdzie rozkładamy się na nocleg. Rozpalanie ognia nie stanowi problemu, szczególnie jak można pomóc sobie świeczką.



Suchego drewna jest na biwakach pod dostatkiem. Na większości palenisk ułożone są też metalowe ruszty, tak że nie musimy korzystać z własnego. Po ugotowaniu kolacji zostawiamy mały ogień utrzymując go na sposób indiański. Trzy polana zetknięte końcami i ułożone w gwiazdę dają mały płomień. Ważne jest, aby wolne końce znajdowały się wyżej niż te zetknięte ze sobą. Od czasu do czasu trzeba polana przysunąć bliżej środka, gdy zetknięte końce zwęglą się. Takie ognisko tli się długo, daje nastrój i potrzeba na nie niewiele drewna. Jak to Indianie mówią: "Biały człowiek robi wielkie ognisko i trzyma się od niego z dala, nasze jest małe i możemy być blisko".

Dzień 8 - sobota

Wiosłowanie i przenoski. Krajobraz jednostajny, jednostajne tempo uderzeń wioseł. Właściwie poszczególne etapy zlewają się w jeden, bardzo długi. Pozostaje ogólne wrażenie, zapamiętuje się jedynie najbardziej charakterystyczne obrazy. A z drugiej strony, z każdym zanurzeniem wiosła przeżywa się coś nowego. Połykamy kilometry, ale pojawiają się myśli, aby tu kiedyś wrócić i wyruszyć na trasę w o wiele spokojniejszym tempie. Docieramy do najbardziej na północ położonego jeziora. Dziwnie brzmiąca nazwa Kioshkokwi oznacza w języku Indian mewę. Tych jednak nie udało się nam dostrzec. Niska woda w Rzece Amable du Fond zmusza nas niejednokrotnie do przeciągania kanu po płyciznach.



Rzeka wpada do Jeziora Manitou, gdzie już wieczorną porą, wita nas spektakularna burza. Podziwiamy błyskawice na przeciwległym brzegu, po czym wskakujemy do śpiworów. Przywołać można wspomnienia z wypraw na naszych rzekach, chociażby Brdzie. I u nas można zobaczyć wiosło jednopiórowe w użyciu. I to nie tylko wśród turystów. Na Kaszubach i do dzisiaj są w użyciu drewniane czółna zbite z kilku desek. Siedzący z tyłu rybak wiosłuje jak na kanu jednopiórowym wiosłem. Podobnie i na rozlewiskach Biebrzy popularne są małe łódki napędzane wiosłem lub tyką. Na Krutyni jedną z atrakcji dla turystów jest wycieczka pychówką najpiękniejszym odcinkiem tej rzeki. Jest dużo wspólnego wśród tych najprostszych pojazdów wodnych wykorzystujących do napędu ludzkie mięśnie.



Dzień 9 - niedziela

Burzy dane nam było posmakować koło północy, gdy dotarła do nas. Zaskoczenie było równe ilości wody lejącej się na namiot, ale już przed południem udało się wszystko wysuszyć w porannym słońcu. Jezioro jest najbardziej urzekające ze wszystkich, jakie dotychczas przepłynęliśmy, z drugiej jednak strony, określenie "naj" nie bardzo tu pasuje. Mijamy kolejno wysepki z pojedynczymi świerkami, na lewym brzegu widać odradzający się wiatrołom powstały po tornadzie ćwierć wieku temu. Kanadyjczyków spotykamy sporadycznie. Uznanie budzi długość naszego kanu, oraz czas trwania naszej wyprawy - 16 dni. Nic dziwnego, skoro urlop w Kanadzie wynosi raptem dwa tygodnie. Mamy silny wiatr od rufy i jezioro pokonujemy na naszym żaglu. Taka żegluga, gdy kanu wyrywa się wręcz z wody to wieka frajda dla sternika. Ten z przodu trzymając żagiel też się napracuje. Kończące etap małe jeziorka pokonujemy bez problemu lądując w końcu na skalistym brzegu Jeziora Biggar. Obok nas przepływa kanu, którego załoga: on, ona i ono czyli pies, pozdrawiają nas machnięciem ręki. Nikogo więcej nie ma.



Ciekawostką jest to, że pływanie na kanu jako sport i forma wypoczynku trafiło do Ameryki ... z Europy. W swojej ojczyźnie było po prostu "koniem roboczym" używanym przez handlarzy futrami, podróżników, poszukiwaczy przygód, czy misjonarzy. Jeden z nich, Szkot McGregor poznał kanu indiańskie i eskimoskie kajaki na Alasce. Po powrocie do rodzinnego kraju, w roku 1864 zbudował łódkę będącą połączeniem obu pierwowzorów. Kadłub pokryty był częściowym pokładem, napęd zapewniało wiosło podobne do kajakowego i pomocniczy żagielek.



McGregor odbył swoim jednoosobowym kanu noszącym imię "Rob Roy" kilka podróży po rzekach Europy i Bliskiego Wschodu. Sprawozdanie zawarte w książce "1000 mil w Rob Roy'u" uczyniło jego osobę i łódkę bardzo popularną. W tym samym, 1866, roku w Londynie powstał Royal Canoe Club, którego komandorem został brytyjski następca tronu. Nowy sport stał się w ten sposób elitarny. I jako rozrywka wyższych sfer trafił do elity Nowego Jorku ciekawej nowinek ze Starego Świata. Powstały pierwsze kluby, a w roku 1880 powstała ogólnokrajowa organizacja American Canoe Association (Amerykańskie Stowarzyszenie Kanu), które istnieje do dziś. I tak historia kanu zatoczyła pewien krąg. A w Ameryce kanu budowane współcześnie na wzór "Rob Roy'a" - niewielkie, jednoosobowe, z oparciem dla pleców i napędzane wiosłem kajakowym, często mają nazwę swojego pierwowzoru.

Dzień 10 - poniedziałek

Dzień zapowiada się piękny. Wstajemy jeszcze przed wschodem słońca. Codzienne czynności i już jesteśmy na wodzie. Na niebie widnieją już klucze dzikiego ptactwa zmierzającego na południe. Wiatr mamy z rufy, więc i tym razem ostra żegluga z wiatrem. Kurs wiedzie do wypływu potoku Birchcliff. Zapowiada się brodzenie pod prąd, ale alternatywą według informacji w przewodniku, byłaby błotna kąpiel. Rzeczka miejscami jest zbyt płytka na wiosłowanie, dodatkowo niesamowicie meandruje. Skręty w przechyle opanowujemy do perfekcji, dzięki czemu manewrujemy naszym pancernikiem w miarę swobodnie. Pewnym utrudnieniem są tamy bobrów, których naliczyliśmy osiem lub dziewięć. Nie ma możliwości ich obniesienia i musimy kanu przeciągać górą tak, aby tamy nie uszkodzić. Żadnego z budowniczych jednak nie dostrzegamy. Dzięki bobrom poziom wody powyżej tamy jest podniesiony i mniejsza jest prędkość nurtu. Jednym słowem: "Niech żyją bobry".



Docieramy do Jeziora Birchcliff, na którego brzegu przykuwa wzrok samotna "stylowa" chata, o tej porze roku oczywiście zamknięta. Pozostała jeszcze jedna przenoska, niecałe 1,5km. Do Jeziora Calm (Spokojnego) bagaże niesiemy zapuszczoną utwardzoną drogą. Na powrót wybieramy ścieżkę, która też jest oznakowana jako portaż. Zaciekawienie budzi nitka, która niczym nić Ariadny biegnie wzdłuż niej. Rzecz wyjaśnia się po dotarciu do jeziora. Strażnicy budują nowy szlak. O ile stary biegł po nieużywanej drodze, to nowy prowadził przez dzikie ostępy. Na mokradłach pobudowane już były specjalne kładki. Wszystko po to, aby trasę uczynić jeszcze bardziej atrakcyjną. A tą nitką, to panowie strażnicy wytyczyli sobie szlak. Czyżby bali się, że mogą zabłądzić? My dołożyliśmy sobie jeszcze kilometr do powrotnego spaceru. Jezioro Calm to już kompletna głusza. Wieczorem, gdy wzeszedł księżyc, po przeciwnej stronie jeziora rozlegało się groźnie brzmiące porykiwanie. Eeeh, pewnie niedźwiedź. Jeden z ponad dwóch tysięcy, czyli co jeden kilometr trasy powinien stać urzędowy miś.



Przed zanurkowaniem w śpiworach wieszamy starannie pakę z żywnością na wysokiej gałęzi. Niedźwiedzie nie stanowią większego zagrożenia, szczególnie jak się o tym czyta w domowym zaciszu. Statystycznie większe jest prawdopodobieństwo wypadku samochodowego lub uderzenia przez piorun niż ataku niedźwiedzia, niemniej jednak, na terenie parku doszło do kilku wypadków śmiertelnych. Ostatni miał miejsce osiem lat temu. Przypisano je niedźwiedziom, które utraciły instynktowny strach przed człowiekiem, być może wskutek niefrasobliwości turystów, którzy nieświadomie, lub świadomie "dokarmiali zwierzęta". Dlatego też kilkunastometrowa linka jest obowiązkowym wyposażeniem, a w przewodniku zawarta jest dokładna instrukcja, jak ją przerzucić przez wysokie gałęzie. Chowanie żywności pod kanu może skończyć się jego kompletnym zniszczeniem, a zabieranie żywności do namiotu, to już gorzej niż lekkomyślność. Podobnie trzeba zawiesić torbę z odpadkami, a naczynia umyć bezpośrednio po kolacji . To jest nie tylko dla własnego dobra, ale i misiów, ponieważ przesiedlanie co bardziej natrętnych osobników okazało się być nieskuteczne i jedynym skutecznym sposobem rozwiązania problemu jest ich odstrzał.

Dzień 11 - wtorek

Około 4 nad ranem pobudka. Groźne porykiwania były coraz bliżej, ale po oświetleniu latarką okolicznych drzew umilkły. Reszta nocy upłynęła w spokoju. Rano wyruszamy z zamiarem dotarcia do rzeki Nipissing. Po drodze zaliczamy naszą najkrótszą przenoskę, a właściwie przerzutkę 10m, oraz podchody do łosia, którego zobaczyliśmy nad brzegiem jednego z mijanych jezior. Kryjąc się za półwyspem docieramy w kanu i mamy okazję do zrobienia paru zdjęć. Przy okazji spostrzeżenie: gdy na zdjęciu widać przód i tył łosia jednocześnie, znaczy to, że fotografujący został już przez łosia dostrzeżony. Łoś jest gotowy do ucieczki, ale i jednocześnie zaciekawiony. Z dotarciem do rzeki pojawia się uczucie, że od tego miejsca już będzie tylko powrót. A co do pokonywania rzek, to kanu kojarzy się wyłącznie z wiosłowaniem.



W bardziej odległych czasach dla eksploratorów niemniej przydatna była umiejętność posługiwania się tyką do odpychania. Na płytkiej rzece wiosłowanie pod prąd, gdy wiosło co rusz zaczepia o kamienie na dnie nie jest wielce przyjemne, ani efektywne. Toteż umiejętność pokonywania bystrych rzek pod prąd i z prądem była wysoko ceniona. W miarę rozwoju sieci dróg i dzięki hydroplanom, które pozwoliły na dotarcie do prawie każdego odległego zakątka powszechna umiejętność posługiwania się tyką zanikła. Obecnie staje się z powrotem popularna. Raz jako dyscyplina sportowa, dwa, jako sposób na penetrowanie zakątków, w inny sposób niedostępnych.



Dzień 12 - środa

Poranek mokry i zimny. Po wyruszeniu pogoda przejaśnia się i do wieczora mamy dużo słońca. Rzeka jest spokojna, niskie brzegi porastają trawy i olszyna. Idealne "łosiowe" miejsce, ale tych ani na lekarstwo. Aby je obserwować, to trzeba się wybrać wcześnie rano, gdy nad brzegami są opary mgły. Później łosie chowają się w leśne ostępy.



Przeszkód na rzece niewiele. Jedno w poprzek zwalone drzewo i parę płycizn, które zmuszają miejscami do przeciągania kanu. Stałe przenoski wiodą dookoła spektakularnych wodospadów. Wieczorem, gdy już po ciemku rozbijamy namiot robi się zimno i zaczyna padać deszcz. Na kolację jest tylko herbata na ciepło. Jest to i tak osiągnięcie, albowiem poprzednicy nie zostawili tym razem zapasu drewna. Należy to do dobrego zwyczaju. Rozbijając obóz wieczorem nie trzeba szukać paliwa, a rano, w spokoju, można przygotować coś dla następców.



Dzień 13 - czwartek

Wyruszamy wyjątkowo wcześnie - uwijamy się dla rozgrzewki, bo poranek jest wyjątkowo chłodny. Pierwszy portaż to 1950m i niecodzienne spotkanie. Wiążąc buty usłyszałem znajomy plusk, jakby wiosła. Kanu? Obracam się i 20m ode mnie przez rzekę przechodzi łoś z potężnymi łopatami. Jednym słowem podszedł mnie. Przeszedł majestatycznie nie zwracając uwagi i zanurzył się w nadbrzeżnej gęstwinie. Nawet nie było możliwości uwiecznienia tego na fotografii.



Reszta dnia jak zwykle, wiosłowanie i żeglowanie. Przenoszenie idzie nam coraz lepiej, ba bez tego, byłoby o połowę mniej przyjemności. Szczególnie w późniejszych wspomnieniach. Na jednym z portaży pada propozycja wypróbowania tradycyjnego sposobu spania pod kanu. Od słowa do słowa, gdy rozbijamy obóz, to na przewrócone kanu zakładamy plandekę, tworząc rodzaj namiotu otwartego z boków.



Dawni voyageour-owie mieli jednak bardziej komfortowe warunki - ich kanu były znacznie większe. Do spania ubieramy wszystkie ciepłe rzeczy i może jakoś przetrzymamy noc. Zasypiamy przy szumie potoku wpadającego opodal do jeziora.

Dzień 14 - piątek

Nie było najgorzej. Może nawet lepiej się spało, bo było więcej świeżego powietrza. Temperatura na szczęście nie spadła poniżej zera. Wygląda na to, że stylonowe płótno namiotu pod wpływem wilgoci z naszych oddechów i niskiej temperatury otoczenia traci możliwość oddychania. Ot, jedno z wielu spostrzeżeń.



Poranek rozpoczynamy sesją zdjęciową nad strumieniem, jeszcze przed wschodem słońca. Różowo-fioletowe niebo odbija się również w wodzie strumienia, a las tworzy czarny kontur pomiędzy nimi. Dalej mamy to co "tygrysy lubią najbardziej": żeglugę z silnym wiatrem na przemian z przenoskami. "Aż żal", że te ostatnie już się kończą. Spotykamy ludzi, pierwszych od czterech dni. Zbliża się weekend i będzie ich coraz więcej. Druga połowa dzisiejszego szlaku wiedzie bagnistą doliną. Moczary wypełniają ją całkowicie i są tak ogromne, że strażnicy umieścili drogowskazy, aby turyści za bardzo nie błądzili . Do Jeziora McIntosh prowadzi wąski strumień, który wymaga ponownej zabawy w skręty w przechyle.



Obozowisko rozbijamy na wysepce z malowniczym widokiem na jezioro. Jest nawet czas na spacer po jeziorze w poszukiwaniu suchego drewna. Prowiant jest na ukończeniu (właściwie już go nie ma), ale na kolację serwujemy danie kuchni francuskiej: wykwintną zupę cebulową z przysmażonej cebuli, czosnku, kostki bulionu i wody. Grzanki zastąpiło pieczywo chrupkie. Spanie tym razem w namiocie.

Dzień 15 - sobota

To był najpiękniejszy dzień z dotychczasowych. Rano można było dostrzec zmaganie się wiatru z południa niosącego chmury i wilgoć z wiatrem północnym. Zwyciężył północny i zrobiło się słonecznie. Barwy stały się nasycone, tak że mając zapas czasu po skróceniu trasy wyruszamy koło południa. Relaksowo wiosłując płyniemy wzdłuż brzegu. Mamy czas na wpływanie w zatoczki i między wysepki. Takie pływanie to dla nas nowość. Po skróceniu trasy nie ma już pośpiechu. Można i tak zwiedzać park, ale na naszą trasę, to i miesiąca by nie starczyło. Z jeziora wypływamy strumieniem, który określamy mianem alei modrzewiowej. Po obu stronach leniwie wijącej się wody rosną młode modrzewie. Duże egzemplarze nie mogą się utrzymać z uwagi na niestałe podłoże. Błękit w górze, błękit w dole, aż żal, że z każdym pociągnięciem wiosła wyprawa zbliża się do końca.



Zaliczamy ostatni długi portaż (2300m). Teraz widać, ile przybyło kondycji i ile ubyło zbędnych kilogramów. Całą przenoskę robimy w 1,5 godziny. Wypływamy na Jezioro nazwane imieniem Toma Thomsona, najbardziej chyba znanego malarza kanadyjskiego. Wielki miłośnik i znawca dzikiej przyrody przebywał często w parku, gdzie powstały jego najbardziej uznane prace. Zginął na nieodległym Jeziorze Canoe, w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Skaliste brzegi Jeziora Thomsona są wyjątkowej urody, tak że możemy do woli sycić się pięknymi widokami. Na oznaczonych biwakach widnieją kolorowe namioty i kanu na wpół wyciągnięte z wody na brzeg.



Taki widok unaocznia miejsce kanu w tradycji i dziedzictwie kulturowym Kanadyjczyków. Kanada nie ma zbyt wielu symboli tożsamości narodowej. Czerwony liść klonu to jeden z nich, ale czymś co dogłębnie łączy ze sobą Indian oraz potomków Anglików i Francuzów, jest właśnie kanu. Powszechnie szanowany w Kanadzie, były premier, Pierre Trudeau mówił, że "nie ma lepszej drogi na poznanie poczucia bycia Kanadyjczykiem niż naszych [kanadyjskich] rzek, a więc i wspaniałej różnorodności Kanady". Nasz obóz rozbijamy na brzegu Jeziora Tepee (Tip) w miejscu, gdzie kończy się wąska zatoka i rozpościera się widok na całą okolicę. Czasu mamy tyle, że wybieramy się na wieczorny spacer. Gładka woda, czyste, wręcz fioletowe niebo i księżyc w pełni. Nic więcej do dodania.

Dzień 16 - niedziela

W nocy były pierwsze nocne przymrozki. Ciekawe, jak poradzili sobie "twardziele", których tradycyjne schronienie z kanu i plandeki widzieliśmy w czasie wczorajszego spaceru. Po mglistym poranku dzień robi się słoneczny. Niespiesznie zwijamy obóz i ładujemy wszystko do kanu. Wiosłujemy w relaksowym tempie mijając kanu i nieliczne kajaki. Docieramy do betonowej zapory. Czeka nas już ostatnia z "ostatnich" przenosek. Pokonujemy 300 m, jak zwykle na dwa razy i wypływamy na wody Jeziora Canoe. Odwiedzamy miejsce poświęcone Tomowi Thomsonowi. Na wysokim brzegu przyjaciele malarza umieścili obelisk z okolicznościowym napisem, a w jakiś czas potem dodali stylizowany totem. Przepływamy jezioro i docieramy wreszcie do końca trasy.



Jeszcze rzut oka do tyłu, czy na jeziorze nie pojawi się jasnoniebieskie kanu malarza, które ponoć widziano u brzegów jednej z wysp. Dziób kanu wjeżdża delikatnie na plażę i to, co pozostaje, to tylko obejrzenie się do tyłu na te szesnaście dni, które przyniosły wiele intensywnych przeżyć. Czekając na Tatianę przyglądamy się, jak skośnoocy Kanadyjczycy z nieodłącznymi fotoaparatami uczą się arkan swojego nowego narodowego sportu. Jeszcze muszą trochę powiosłować.



Przyjeżdża Tatiana. Szybko pakujemy sprzęt do bagażnika, kanu na dach i wracamy do Toronto po drodze oddając kanu do wypożyczalni. Nasza wyprawa, jak nam powiedział jeden z pracowników, była jedną z dłuższych. Najdłuższa trwała 38 dni. Piękna rzecz.

Bilans
Nie wydarzyło się nic wiekopomnego. Pozostało tylko wrażenie, które przez długi czas będzie odżywać we wspomnieniach i opowiadaniach. I dobrze. Niebezpieczne przygody zdarzają się raczej tym, którzy nie są na nie przygotowani. Przepłynęliśmy zgodnie z mapę ok. 220km, a przeszliśmy ...120km. Wszystkie portaże po zsumowaniu dały 40km, co przy przenoszeniu rzeczy na dwa razy dało ten zadziwiający wynik. Wygląda na to, że trzecią część czasu przeznaczyliśmy na maszerowanie z całkiem słusznym ładunkiem.



W wyprawach na rzekach w kraju nie straszne będą już przenoski po 200 czy 300m. Warto też, jeżeli charakter rzeki pozwala na to, rozpocząć wyprawę (spływ?) pod prąd. Nie jest to takie straszne i wyczerpujące jak to się wydaje, a daje o wiele więcej satysfakcji i pozwala na lepsze poznanie rzeki. A gdy się wraca z prądem rzeki, brzegi rzeki są jakieś bliskie i znajome. Jak dotychczas spotkałem tylko nielicznych kajakarzy, którzy cenią sobie taki rodzaj turystyki wodnej. Warto spróbować, polecam. Może i na kanu, które tak pięknie komponuje się w krajobrazie, nie tylko kanadyjskim.