Tak sobie myślę, że marzenia się jednak czasem spełniają :) W ubiegłym roku w marcu nie wiedziałem jeszcze, że z kanu będę miał do czynienia na co dzień, a w tym roku odwiedziłem europejską "Mekkę" miłośników kanu czyli Szwecję. Północą można się zachłysnąć, tak bardzo jest inna od tego co się widzi na południu europy. Tak fajnie inna. Tak dziko inna. Już dziś wiem, że jeżeli tylko warunki i czas pozwolą to będę obierać ten kierunek wojaży znacznie częściej, co i Wam polecam i czego życzę :)
Dzień 1
Przewodnikowo spływ zaczyna się w okolicy Tyfors ale nie byłbym sobą gdybym wgryzając się w dostępne w Internecie mapy nie wpadł na pomysł by rozpocząć go powyżej tej osady - mianowicie w Sägen. Do wioski dojeżdżamy a w zasadzie to ja dojeżdżam z dużym niepokojem, bo Magda ma jakoś dystans do potencjalnych problemów : )
Z mapy na Google Earth wynika, że rzeka jest w tym miejscu już dość szeroka, co teoretycznie powinno przekładać się na ilość wody wystarczającą do tego by zacząć spływ już tutaj. W Sägen zaraz po tym jak z rozpędu przejeżdżamy most zawracam autko, parkuję je w jego pobliżu i prawie biegnę by zobaczyć jak to wszystko naprawdę wygląda.
Podchodzę do barierki i … mam mieszane uczucia. W zasadzie to nawet mój entuzjazm zaczyna przygasać - rzeka jest, jest faktycznie dość szeroka, ale przy tym niesie mało wody. Skutek jest taki, że nurt jest bardzo często usiany kamieniami lub kamiennymi płyciznami. Tak na oko najbliższe 2oom poniżej mostu to kamienie.
Powyżej jest nieco lepiej, ale przecież mamy płynąć w dół rzeki a nie w górę, więc to jakoś nie pociesza. No może o tyle, że widok górnego biegu rodzi nadzieję, że te kamolce jednak szybko się skończą i po jednej czy dwóch przenoskach a raczej przepychach będzie można normalnie sobie spłynąć. Odpuścić na starcie to jednak trochę nie w moim stylu, więc nie daję za wygraną i schodzę na brzeg by sprawdzić co jest poniżej i przy okazji poszukać jakiejś drogi, która kończy się blisko brzegu tak by można się tam było wygodnie przepakować i zwodować. Dość szczęśliwie kilkaset metrów niżej na lewym brzegu w miejscu gdzie kończy się to gołoborze trafiam na polankę, wiatę i ślady kół. Idąc tym tropem po chwili docieram do … złomowiska : ) Czyli "w domu" - teraz trzeba już tylko wrócić po auto. Wracam jeszcze na chwilę na brzeg by przyjrzeć się rzece i na odcinku który widać (czyli najbliższe 3oo-4oo metrów) nie dostrzegam w nurcie kamieni. Może się uda?
Auto parkujemy tak by ktoś kto tu ew. zawita kolejnym samochodem miał miejsce na manewry i bierzemy się za pakowanie rzeczy. Planujemy 4 dni pływania, więc wszelakiego prowiantu zabieramy na dni 5, przy czym tych 4 planujemy się trzymać jak tylko się da, chodzi po prostu o logistykę dalszej części wyjazdu, która w skrócie sprowadza się do tego, że im więcej czasu spędzimy na Svartälven tym mniej czasu będziemy mogli poświęcić na inne cele. W międzyczasie uzgadniamy, że jeżeli pojawi się jeszcze jedno czy dwa takie kamieniste miejsca to przepchamy się przez nie i płyniemy dalej. Jeżeli jednak trafimy na kolejne to wracamy do samochodu i jedziemy do Tyfors by zacząć pływanie "normalnie". Przeczekujemy jeszcze tylko kolejny silny przelotny deszcz i zapakowaniu naszych rzeczy do kanu około 17.3o zaczynamy.
Mimo zaciągniętego nieba północne klimaty na pierwszych metrach po starcie robią wrażenie. Cisza jaka nas otacza i dzikość tego miejsca potęguje je, a świadomość tego, że pchamy się w odcinek Svartälven którego nikt normalnie nie pływa nieco wręcz przytłacza. Przecież nie wiemy co nas czeka - jeżeli kolejne kamieniste odcinki to pół biedy, ale jeżeli rzeka szykuje nam coś ekstra? No właśnie jakoś taki myśli kłębią mi się w tej sytuacji pod sufitem. Brak danych do przetworzenia - rozum wariuje - normalka : )
Po kolejnych kilkuset metrach od zakrętu rzeki, który widzieliśmy już wcześniej pojawia się pierwsza "perełka" - szczęściem w nieszczęściu mimo kamieni kanu bez załogi stosunkowo łatwo daje się przepchać w najgłębszym miejscu nurtu. Po kilku minutach znów możemy płynąć.
Jeszcze tylko powyższe zdjęcie (dowód na to, że gdzieś tu są łosie) i płyniemy dalej. Po kilkuset metrach trafiamy na kolejną kamienistą "perełkę" tym razem już o wiele dłuższą. Sytuacja robi się nieprzyjemna, bo jeżeli się przeprawimy i trafimy na kolejny taki odcinek to zgodnie z założeniem startowym zawrócimy. Tyle, że zmęczeni obecną potencjalną przenoską pokonując ją ponownie i na dodatek pod prąd będziemy po prostu padnięci. A będzie nas czekać jeszcze ta którą pokonaliśmy niedawno… Jedynym rozsądnym wyjściem wydaje się być kolejny zwiad, biorę więc wiosło i ruszam. Kamienny odcinek kończy się po jakichś 1oo metrach tylko po to by kolejnych 2oo-25o pojawił się kolejny. Na wszelki wypadek (a raczej bardzie już w tym momencie dla świętego spokoju) idę jednak dalej by sprawdzić czy to może jednak już ostatni w tym rejonie. Nic z tego - nieco dalej widać kolejną sekwencję kamieni w nurcie. Decyzji o odwrocie nie żal, co najwyżej żal tego że nie zabrałem aparatu, bo ładnie tam było, ale dźwiganie w tej dziczy jeszcze walizki to już nieco za dużo.
Po zapakowaniu się do samochodu pozostało poszukać tego miejsca z którego zaczyna się spływ normalnie. Po tym jak tam dotarliśmy to w pierwszej chwili pomyślałem sobie że autorki przewodnika na tej rzece nigdy nie było. Dlaczego? Ano dlatego, że znaczek przy drodze po jej lewej stronie nie znajdował się koło mostu tylko sporo powyżej niego i zaprowadził nas do żwirowni.
W chwili gdy tam dojechaliśmy akurat odjeżdżał samochód z wypożyczalni zostawiając tu parę Szwedów wraz z ich aluminiowym kanu i resztą rzeczy. Miejsca było pod dostatkiem, więc wybraliśmy sobie drugie najładniejsze i przy okazji położone blisko brzegu. Po kolacji wskoczyłem jeszcze na "chwilę" do kanu by popływać sobie po pobliskim rozlewisku. Klimaty zastałem mniej więcej takie:
Po jakimś czasie spojrzałem na zegarek i okazało się, że moja "chwila" trwa już półtorej godziny. Po prostu jeszcze nie zakodowałem sobie, że w tym rejonie o tej porze roku zmrok zapada cokolwiek później : ) Swoją drogą to w roli nocy w takich warunkach doskonale sprawdza się rękaw jakiejś bluzy czy innego polara.
Dzień 2
Budzik zadziałał skutecznie dopiero koło 9.oo. Śniadanie, pakowanie, przeparkowanie samochodu w jakiś cień i do kanu. Dziś rano już w kanu okazało się też, że jednak faktycznie można zacząć spływ przed mostem przed Tyfors. Po prawie stronie drogi jest zatoczka i polanka do której można dojechać autem, tyle, że jednocześnie oznacza to że "nasza" miejscówka z tej nocy może za bardzo klimatyczna nie jest ale za to jest cichsza. Nieco za mostem niepotrzebnie trzymamy się prawego brzegu i zapychamy w jaką głęboką zatokę. Na nasze usprawiedliwienie wspomnę tylko tyle, że na tym odcinku rzeka charakteryzuje się zupełnym brakiem nurtu i ma charakter raczej jeziora niż rzeki. I jest jeziorem - to Norra Laggen : )
Przed południem zaczyna się nieco przejaśniać i w swej naiwności po cichu liczymy na jeszcze większą poprawę pogody. Svartälven na tym odcinku nadal ma charakter raczej jeziora i nic nie wskazuje, że coś się w tym względzie zmieni. Troszkę to rozczarowujące, ale trudno.
Od czasu do czasu dobijamy do brzegu by rozprostować kości albo po prostu zobaczyć jak wyglądają potencjalne miejsca noclegowe. A te wyglądają sympatycznie - dość często można trafić na równy teren, miejsce na ognisko i nawet nacięte drewno gotowe do użycia. Na przykład tak jak poniżej:
Aura dopisuje, więc z motywacją do wiosłowania nie ma problemu, bo fajnie się płynie w takich warunkach : )
OK. Przed nami pierwsza przenoska/przewózka, ma jakieś 70 metrów i biegnie szutrową drogą, zaczyna się takim znaczkiem:
Tym razem nie spieszymy się z przenoszeniem rzeczy, rzut oka za siebie wystarcza by stwierdzić, że jeżeli od razu zaczniemy płynąć to dość szybko dopadnie nas niezła zlewa.
W każdym razie po takich chmurach nie spodziewamy się niczego dobrego i ograniczamy się do przeniesienia / przewiezienia rzeczy na koniec przenoski.
Płynąca od jakiegoś czasu za nami para Szwedów również przewozi swoje kanu i wygląda na to, że potencjalna ulewa ich nie rusza, bo płyną dalej.
My w końcu doczekaliśmy się przejaśnia i płyniemy dalej. Krajobraz jest niezmiennie taki sam i dopiero taka solidna przenoska sugeruje, że za nią coś się zmieni.
A to już kolejna przenoska (dobre 2oom w prawo od elektrowni). Na razie jednak przeczekujemy kolejny deszcz. Tym razem mamy tu też urozmaicenie w postaci ...
... chmar komarów i muszek. I jedne i drugie tną niemiłosiernie, po raz pierwszy przydaje się zabrana siatka na głowę. Tak się przy okazji zastanawiam: jeżeli już tutaj jest ich tyle to co się dzieje bardziej na północ? Swoją drogą to kolejne wygodne miejsce na ew. nocleg. Na zdjęciu tego akurat nie widać ale w lesie po prawej jest drewniana wiata oraz wygódka : )
Po co nieść jak można wieźć?
Jest już węziej, ale Svartälven nadal dużo brakuje, by nazwać ją tu rzeką. Na dodatek już widać kolejną przenoskę Gustavsström - dokładnie tę:
Tym razem droga składa się głównie z dziur więc rozpakowujemy kanu.
Może końcu znów będziemy płynąc rzeką? : ) Woda w Svartälven ma niezmiennie ciemny odcień, czasem do tego stopnia, że o kamieniu pod powierzchnią dowiadujemy się wtedy gdy już na niego wpłyniemy. Generalnie sprawdza się zasada, że jeżeli przy brzegu widać kamienie to na pewno jest też ich trochę w pobliżu tuż pod lustrem wody.
Nic z tego - wpływamy na Älvsjön. Gdyby było słonecznie to by była bajka, a tak jest tylko ładnie : ) Chmurom powyżej staramy się uciec, z resztą skutecznie, bo dobijamy do dzikiego biwaku i chowamy się pod parapluchem jeszcze przed kolejną ulewą.
Inna załoga nie ma tyle szczęścia (albo paraplucha, alboi wszystko im jedno). My wykorzystujemy wymuszoną przerwę na to by co nieco przegryźć a później czekamy już tylko na koniec ulewy.
W końcu przestaje padać, więc robię jeszcze to zdjęcie i płyniemy dalej. Przed nami całkiem sympatyczne widoki i ostatnia dziś przenoska - Älvsjöhyttan. Po drodze kilkakrotnie zastanawiałem się jak by wyglądała ta rzeka gdyby nie było na niej tylu zbiorników zaporowych.
Rzut oka na drugą stronę tamy daje odpowiedź na to pytanie - marne było by to pływanie. Jak patrzę na wodę w tym miejscu to automatycznie przypomina mi się wczorajsze popołudnie. Chociaż nie, wczoraj w nurcie było więcej wody : )
Koniec przenoski wypada koło takiego przybytku (tym razem w wersji bez drewnianej podłogi), a miejsce to - podobnie jak sam przenoska - nosi nazwę Älvsjöhyttan. Pora jest jednak jeszcze wczesna, więc zatrzymujemy się tu tylko na chwilę.
Kilkaset metrów dalej ponownie można poczuć dotyk północy. Wiosłujemy bardzo leniwie, by maksymalnie chłonąć klimat tego odcinka rzeki. Ech, mogło by być tak częściej : ) To nie tak, że nie lubimy jezior, ale jakoś jednak bardziej lubimy rzeki : )
Gdzieś za kolejnym zakrętem trafiamy na obóz - kilkanaście namiotów i kilkanaście sztuk kanu. Łódki to ponownie królujące w tutejszych wypożyczalniach blaszaki Lindera.
Nurtu wciąż nie ma, ale przynajmniej widoki trzymają poziom : )
W pewnym momencie mijamy płyciznę upstrzoną taką właśnie fotogeniczną roślinnością.
Za którymś kolejnym zakrętem wyłania się kolejne kanu a nieco dalej od brzegu spostrzegamy kilka namiotów otoczonych białymi beczkami. W zasadzie nie trzeba wsłuchiwać się w odgłosy - od razu wiemy, że tak ekipa przyjechała z Niemiec.
Po 21.oo stwierdzamy, że na dziś już może wystarczy tego machania wiosłem i trzeba pomyśleć o noclegu. Przez cały dzień średnio raz na kilometr można było wypatrzyć doskonałe miejsce na rozbicie się z namiotem - a, że wodę spożywczą mamy ze sobą postanawiamy więc, że kończymy przy pierwszej ku temu okazji.
Okazja trafia się jednak nie dość, że cywilizowana (z mapy wynika, że ten "rest place" to Vraket), to na dodatek z zajętym już fajnym miejscem blisko rzeki. Mówi się trudno - i tak wypakowujemy rzeczy i rozbijamy się na polance w głębi lasu. Dookoła wszystko jest totalnie mokre (w tym drewno na opał), ale pod jego stertą udaje mi się znaleźć suche wióry. Po kilku chwilach coś się już tli, a po trochę już dłuższym czasie grzejemy się przy całkiem sporym ognisku przy obiado-kolacji : ) Pozostaje jeszcze podosuszać rzeczy, na wszelki wypadek rozłożyć paraplucha nad rozbitym w międzyczasie namiotem. Myszolina zaczyna okupować śpiwór a ja jeszcze robię krótki wypad nad rzekę, by na "zastanym" zrobić jakieś zdjęcia na przystani.
Dzień 3
Żar w ognisku jakiś mykiem utrzymuje się do rana, co bardzo mnie cieszy - w końcu nie trzeba go rozpalać od początku. Ponownie podkładam kilka garści kory i wiórów dzięki którym wczoraj udało się je rozpalić i po kilku minutach ognisko znów ładnie się pali. Kanu przez noc podeschło, więc tylko je przecieram i wracam na naszą polankę podsuszyć na słońcu karimaty, worki i swoje wodne buciorki. Przy tej okazji coraz poważniej rozmyślam o tym by następnym razem przeprosić się z kaloszami kupionymi swego czasu na potrzeby łażenia po jaskiniach. W UK to dość popularne obuwie do pływania i z czegoś to wynika, więc przynajmniej sprawdzę czy mi to odpowiada. Bo coś lekkiego i szybko pozbywającego się wody to jedno, a do poruszania się poza kanu jak dookoła jest mokro to drugie.
Poranek wita nas ładną pogodą, a barometr nieco się stabilizuje po nocnym marszu na północ, dzień powinien więc być całkiem słoneczny. W każdym razie taki jest poranek i tak wygląda rzeka nieco poniżej naszego dzisiejszego postoju.
Z mapy, którą dysponujemy wynika, że przed Vintersjön (czyli jezioro Zimowe) pojawi się kilka domków i faktycznie tak jest - najpierw widzimy domki a po kilku chwilach wpływamy już na jezioro. Na mijany po prawej biwak nie zawijamy - nie ma po co. Z resztą tutaj nadal co kilkaset metrów można wypatrzyć sobie fajną dziką miejscówkę na nocleg.
Zatrzymujemy się natomiast trochę dalej, pretekstem jest położony blisko rzeki pagórek dający możliwość zmiany perspektywy. Obiecywałem sobie, że będę robić więcej tego typu ujęć, ale do tej pory nie było jakoś okazji - tak jak widać powyżej - dominuje tu nieco płaski krajobraz :\ Jeszcze tylko zbieram sobie kilka garści jagód, które w tym miejscu są wyjątkowo dorodne i płyniemy dalej.
Mamy delikatny wiatr w plecy co w połączeniu z dającym całkiem dużo ciepła słońcem tworzy kombinację, która sprzyja raczej leniwemu wiosłowaniu. Taka wodna sielanka i takie jak powyżej mamy w tym czasie widoki.
Żeby nie było nudno to dopływamy do kolejnej przenoski. Przy brzegu wita nas drewniany stół i wygódka, a nieco dalej jest też kontener na śmieci, więc wykorzystujemy okazję by pozbyć się tego co pływa z nami. Sama przenoska ponownie nie należy do uciążliwych i większość rzeczy po uruchomieniu wózka wraca do kanu. Po jakichś 3oom docieramy do czegoś co zapewne kilkadziesiąt lat temu było portem przeładunkowym a teraz jest już wyłącznie przystanią dla kilku motorówek. Korzystamy z całkiem sympatycznego miejsca i nieco uszczuplamy nasze zapasy. Zdecydowanie bardziej uszczuplimy je dopiero za Hällefors do którego mamy dotrzeć dopłynąć za jakieś trzy godziny.
Jezioro przez które teraz płyniemy należy do tych z gatunku "przepłyń i zapomnij" - dużo domków wzdłuż obu brzegów dopinguje nas do tego by nieco bardziej zdecydowanie machać wiosłem. Taki Szwedzki Lgiń. Dzięki temu dość szybko docieramy do Silvergruvan.
Czyli do kolejnej przenoski :P Tabliczka nieco w głębi zdecydowanie sugeruje, by się nie zapuszczać w prawą stronę, więc grzecznie dobijamy przy znajomym już znaczku. Na brzegu jest bardzo dużo piachu co przekłada się na to, że zwykle męczony przez nas niemiłosiernie wózek ma tym razem lekko, bo do końca przenoski/przewózki toczy się tylko z kanu na grzbiecie.
Silvergruvan oferuje taki klimat : ) Tu mam małą sugestię, dla osób, które ew. będą tędy płynąć - zaraz za widoczną na zdjęciu tablicą jest nieco stromy ale piaszczysty brzeg i to tu proponuję opuścić kanu na wodę. Przenoska kończy się formalnie kilkadziesiąt metrów dalej do przystani, ale jej końcówka wypada na bardzo nierównej, kamienistej drodze i lekko pod górę.
Po tym jak Svartälven odkleja się od pobliskiej drogi robi się zdecydowanie zaciszniej i bardziej dziko. Mniej więcej tak jak to widać powyżej. Tak swoją drogą na tym zakręcie rzeki wybudowano tu niedawno kolejną wiatę, więc jeżeli ktoś w tym rejonie będzie potrzebować dotyku cywilizacji na okoliczność noclegu, to będzie mieć taką okazję : )
A to już ostatnie jezioro przed Hällefors. Pogoda wciąż dopisuje a widokowo wygląda to tak jak to widać powyżej. Niestety nieubłaganie zbliżamy się do cywilizacji - pobliski tor motokrosowy jest właśnie używany a to zdecydowanie mobilizuje nas do tego by jak najszybciej płynąć dalej. Końcówka tego jeziora to już cywilizacja pełną gębą, nawet za bardzo bo w wodzie i jej pobliżu znajduje się wiele zrujnowanych budynków. Przyznam, że głupio się czuję oglądając widoki, jakich do tej pory dane mi było "zaznać" tylko na terenie CCCP. Ale tak właśnie wita nas Hällefors. Jeżeli wszystkie sklepy są tu czynne do 17.oo to z zakupami mamy pozamiatane, bo do miasta dotrzemy lekko po tej godzinie. Jeżeli jest jakiś market, to nasze żądne pieczywa żołądki będą uratowane : )
Myszolina zostaje przy kanu a ja najpierw idę rozpoznać przebieg przenoski, a jak już wiem co i gdzie ruszam na poszukiwanie jakiegoś sklepu. Całkiem duży market sieci ICA był otwarty, więc zakupy udało się zrobić. Z pieczywem nie było problemu (pomijam ceny z kosmosu) ale dziś w czasie pływania wymyśliliśmy sobie, że może wieczorem popieczemy omlety, więc trzeba było jeszcze kupić mąkę i proszek do pieczenia. Mąka? OK., domyśliłem się, że po szwedzku to "mjöl", ale jak jest po ichniemu proszek do pieczenia? Angielskiej nazwy też sobie nie mogę przypomnieć, więc jestem cokolwiek w krzakach, bo nawet nie wiem o co zapytać :D W przebłysku geniuszu sprawdzam przepis na opakowaniu mąki i decyduję się kupić paczuszkę z napisem "Jäst". Ucieszony własnym "szprytem" idę najpierw do kasy, a później już tylko na przystań do Magdy. Sama przenoska w Hällefors jest długa (przewodnikowe 9oom) ale - jak wszystkie do tej pory - wygodna, w 9o% jej długości idzie się asfaltem. W dużej części wzdłuż murku tutejszego cmentarza.
Jest już wieczór, brzeg jest zarośnięty drzewami, woda niezmiennie bardzo ciemna - generalnie lekki półmrok. W tych warunkach Magda nie zauważa kilku kamieni bardzo blisko lustra wody i nasz Yoho zalicza kolejnych kilka rys :| Taka to już jest ta rzeka. Kolejne kilometry na terenie miasta i już za miastem jak na złość nie nadają się specjalnie na rozbicie namiotu, co skazuje nas na dalsze płynięcie. W zasadzie to było tam tylko jedno dogodne miejsce, tyle że już zajęte przez inną ekipę. Gdy dopływamy do elektrowni w Hammarn nasze plecy dają znać, że chciały by odpocząć :| Mają pecha.
Przenoska jest bardzo krótka, ma może 1oom, tyle że kończy się na bardzo kamienistym brzegu. Sztuką jest tu nie porysować dna, nam się ta sztuka nie udaje : ) Płyniemy dalej coraz intensywniej poszukując miejsca na rozbicie się na noc. Po mniej więcej kilometrze w końcu trafiamy na odpowiednie miejsce, co więcej jest to nie opisany na mapie i w przewodniku biwak Hammarn z wiatą i paleniskiem z rusztem. Tylko, że ponownie nie jesteśmy tam pierwsi : ) Zastana para zajmuje się pichceniem, namiotu nie mają rozbitego, więc Magda pyta gdzie zamierzają to zrobić. Pokazują miejsce a my zaczynamy się rozkładać w kolejnym najrówniejszym. Namiot rozkładamy jak zawsze razem po czym Myszolina tradycyjnie zagospodarowuje go a ja się biorę za gotowanie - dziś szef kuchni poleca zupę z papierka : ) Ta smakuje wybornie. Ale po takim dniu to nadal za mało żeby się najeść, więc zabieram się za mąkę i biorę za pieczenie wymarzonych omletów. A tu niespodzianka! Okazuje się, że nie kupiłem proszku do pieczenia ale drożdże w proszku :D No nic, to proszek i to proszek - i tak to co usmażyłem posmarowane dżemem smakowało wyśmienicie.
Na odcinku między Hällefors a naszym biwakiem nie mogłem się zmobilizować do fotografowania, więc nadrabiam to tym jednym zdjęciem. Już w namiocie rozmawiamy o tym gdzie zakończyć spływ - krajobraz robi się coraz bardziej płaski a nurtu jak nie ma tak nie ma, a to sprawia, że przechodzi nam ochota by płynąć do Karlskogi.
Dzień 4
Wczorajszy dzień dał nam jednak w kość : ) Rano kilka razy przestawiałem budzik, żebyśmy sobie pospali i ostatecznie ze spaniem kończymy po 9.oo. Tradycyjne szybkie śniadanie, pakowanie i jeszcze przed drugą ekipą ruszamy dalej. Jezioro Torrvarpen pokonaliśmy generalnie wzdłuż wschodniego brzegu, bo przy wietrze z jakim mamy do czynienia od rana była to strona bardziej zaciszna. Mijamy po drodze dwa kolejne "cywilizowane" miejsca na nocleg, jedno z nich jest położone przy naprawdę duże plaży obok miejscowości Grythyttan. Samo jezioro bez rewelacji, niby mało domków i innych oznak cywilizacji ale też bez specjalnego klimatu.
Pokonujemy je z dwoma bodaj przystankami i dość szybko docieramy do zwężenia którym biegną dwa mosty - kolejowy i drogowy. Po wypłynięciu na południową część jeziora wiatr nasila się jeszcze bardziej co zmusza nas do kolejnego krótkiego postoju, analizy mapy i zdecydowania jak płyniemy dalej. Decydujemy się na lekki łuk w lewo by nieco nadkładając drogi przepłynąć jezioro w najwyższym tutaj miejscu i schować się przed wiatrem w "cieniu" drzew. Kilkanaście minut ostrego wiosłowania pod wiatr daje po pokonaniu tego fragmentu trasy dużą satysfakcję. Przez kolejne 2-3 kilometry jak by trzeba było przybić do brzegu to w zasadzie nie było by gdzie - albo są to trzciny, albo kamienie. Ten nie sprzyjający obozowaniu odcinek kończy się cyplem z wiatą, plażą i w miarę równym miejscem na rozbicie 1-2 namiotów - polecam : )
Poza tym wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że zakończymy je przy końcu jeziora Halvarsnoren lub nawet nieco wcześniej bo na biwaku Flosjönäset tak by nie wiosłować przez cały dzień, tym razem kończąc wcześniej "zresetować" się przed jutrzejszym powrotem po samochód.
Älvestorp - przenoska/przewózka średnio długa, raczej wygodna i cokolwiek urozmaicona jeżeli idzie o teren: najpierw trawa, potem asfalt, później most, dalej szutr i na koniec trawa : ) Jak by była taka potrzeba to w miejscu jej startu jest bardzo wygodne miejsce na rozbicie się - dużo płaskiej i równej powierzchni, a w pobliżu lokalna droga.
Na końcu przenoski można ponownie zobaczyć Svartälven w stanie dzikim. Ponownie też widać, że nadal nie niesie ona zbyt wiele wody. W sumie gdyby nie te tamy to marne było by tu pływanie. Przenoska kończy się w zatoce za elektrownią i podpływając do pobliskiego cypla widzimy, że ten odcinek będzie już naprawdę "wesoły". Chodzi o wiatr - tu fale są już naprawdę duże.
Jest po 16.oo - od jakiejś pół godziny mamy przymusowy postój w tej zatoczce - jedynym miejscu na przestrzeni jakiegoś kilometra umożliwiającym bezpieczne w tych warunkach dobicie do brzegu.
Fale są takie jak to widać i już samo dopłynięcie tu kosztowało nas dużo energii przy trzymaniu się blisko brzegu a jednocześnie pod taki kątem do napierających fal by można się było poruszać do przodu nie ryzykując wywrotki, która - przy takiej linii brzegowej jaką tu mamy - była by cokolwiek kłopotliwa. Dobrze, że przy tej wielkości falach mimo brania ich skosem i dość płaskiego dna Yaho zachowuje się dość stabilnie - od tej strony nie możemy narzekać : )
W razie czego to naszego namiotu raczej nie dało by się tu rozbić, ale aż tak czarnych myśli nie mamy. Korzystając z okazji coś tam sobie pichcimy i z lekkim napięciem czekamy na moment, aż wiatr nieco osłabnie. A przez cały czas po głowie chodzi mi myśl: czy ten wiatr to nie jest jakieś ostrzeżenie by się nie pchać na te rzeki na północy? Z drugiej strony dobrze sobie radzimy w takich warunkach, więc może jest to tylko test, który jednak zdajemy? : )
Doczekaliśmy się, od "naszej" zatoczki wzdłuż brzegu co jakiś czas pojawiają się kolejne - już takie z prawdziwego zdarzenia. Robimy między nimi takie mysie skoki i korzystamy z nich by nieco odsapnąć po zrywach silnego wiosłowania.
Godzinę temu walczyliśmy z falami, a teraz rozkoszujemy się ciszą - na cały czas tym samym jeziorze. Kamienista linia brzegowa, która do niedawna przeszkadzała w osłoniętej od wiatru części jeziora (najładniejszego od kilku dni) cieszy oko i prowokuje do robienia przystanków. Kilak ujęć z jednego z nich:
Późnym popołudniem dopływamy do biwaku, niestety - po raz kolejny nie jesteśmy tam pierwsi. Tym razem zastajemy parę z Niemiec i wygląda na to, że oni śpiąc w wiacie przeczekują tu pogodę, której myśmy się nie dali : ) Koło wiaty nie ma gdzie się rozbić, ale wskazują nam miejsce gdzie znajdziemy dużo równego terenu. Reszta popołudnia upływa na niespiesznym pichceniu (Myszka robi pyszne tosty, więc wracamy na chwilę koło wiaty skorzystać z rusztu) i fotografowaniu.
Z tym fotografowaniem to aura zrobiła mi niezła niespodziankę, bo w czasie robienia powyższego zdjęcia nic nie zapowiadało, że pół godziny później niebo prawie że dosłownie spłynie krwią.
Myszka nie dała się namówić na wiosłowanie, więc ta rola przypadła mi : )
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to pikne niebo będzie oznaczać następnego dnia pogorszenie pogody. Lekko mżyć zaczęło nad ranem, poranek to już mżawka większego kalibru, od południa do ranka następnego dnia w zasadzie już cały czas lało. Ja o 8.oo rano ruszyłem na stop'a po samochód. Pierwszych dziesięć kilometrów bardzo lokalnej drogi po prostu przeszedłem - machanie tam w miejscu było by głupim pomysłem bo przez 2,5h minęły mnie trzy samochody : ) Po dotarciu już do drogi bardziej "krajowej" moje stopowanie nabiera wigoru i trzy godziny później po pięciu przesiadkach jestem przy autku : )
(c) Piotrek Kaleta / Mysia Perć Team
______________________________