Po pracowitym piątku budzik ustawiony w sobotę na 8.08 bolał wyjątkowo, ale jeżeli chcieliśmy skorzystać z okazji jaką był spust wody z tamy w Krużberku to wyjścia nie było - trzeba było wstawać.

Dzień 1

Wybór trasy w postaci: Wrocław - Racibórz - Chałupki - Krużberk okazała się być marnym pomysłem ale o tym przekonaliśmy się na miejscu, trudno. W Krużberku wg znalezionego w necie opisu miało być dogodne zejście do wody, tyle że jakoś na nie nie trafiliśmy. To znaczy trafiliśmy ale już siedząc w kanu (na lewym brzegu poniżej mostu), czyli po kilkuset metrach spływu.

Zejście na brzeg przy moście obok którego parkowaliśmy okazało się być przedsmakiem tego co miało nas czekać przez kilka kolejnych godzin. Nasz Yoho dostał kilka otarć zarówno w czasie przedzierania się do brzegu jak i na pierwszych metrach po wodowaniu. Ponieważ byliśmy tam gdzie byliśmy o porze, która zdecydowanie właściwą nie była, to konsekwencją tego był normalny (czyli dość niski) stan wody w rzece. To z kolei przekładało się na dużą ilość wystających z wody kamieni. Bardzo dużą ilość. Na początku było to nawet zabawne i gdyby było to lato, to przeciąganie kanu przez płycizny było by nawet ok.

Jest jednak wczesna jesień, czyli nie dość, że woda jest zimna to po wyjściu z niej jakoś specjalnie cieplej nie jest, więc wychodzenie z kanu ograniczyliśmy do minimum nawet kosztem kolejnych rys na kadłubie. Pozytywami takiego pływania było, to że tego dnia ten odcinek rzeki mieliśmy tylko do swojej dyspozycji - poza nami na wodzie nie spotkaliśmy nikogo Kolejny plus dotatni był taki, że nasze umiejętności manewrowe przez te kilka godzin cokolwiek wzrosły. Niestety nie zmieniało to jednak faktu, że co kilka minut zaliczaliśmy dnem jakiegoś kamolca.





Również pogoda dopisywała średnio: gdy jechaliśmy przez Ostravę to towarzyszyło nam oberwanie chmury, potem już przez dłuższy czas nie padało, ale słoneczko i tak się nie pokazało. Deszcz, a w zasadzie mżawka pojawiła się ponownie na ostatnim kilometrze. Ten odcinek był chyba najbardziej męczący, bo zapadał już zmrok, przez co szanse na wyparzenie kamieni w nurcie malały i rys na dnie kanu przybywało. Do tego dochodziło ogólne zmęczenie i frustracja wychłodzeniem naszych stóp i niezmiennie niskim poziomem wody.







Na 14 km tego odcinka była tylko jedna przenoska - jaz w Janskych Koupelach, jakieś 100 metrów w niezłym błocie (jak zobaczyłem przebieg przenoski to pierwsze wrażenie miałem takie, że przeszło tam stado słoni), ale wózek dał radę i poradziliśmy sobie z nią tradycyjnie szybko. Przy kampingu dobiliśmy do brzegu i wyciągnęliśmy kanu z wody. Myszka została przy nim a ja zacząłem latać po kampingu w poszukiwaniu jakiegoś samochodu na polskich blachach z kierowcą, który da się namówić na komercyjne podrzucenie mnie do Krużberka po nasz samochód. Samochodów z polski było nawet sporo ale przy pierwszej rundzie nie trafiłem na nikogo w ich pobliżu. Wróciłem do kanu by zdać relację i poszedłem jeszcze raz. Teraz miałem więcej szczęścia, bo na kamping wjechała właśnie stara Nyska i do jej właściciela mnie skierowano. Pytam czy pojedzie? Pojedzie. Pytam za ile? 40zł. No OK., przecież nie będę się targować gdy Myszka marznie na brzegu i zależy mi na czasie. Kierowca się zdziwił, że się nie targuję, więc mu wyjaśniłem dlaczego. A on na to, że i tak powinienem się targować :D Więc zapytałem czy pojedzie za 30zł? Się zgodził :] Wróciliśmy już razem do Magdy, a Zygmunt (bo tak miał na imię właściciel Nyski czyli "Zygobusa" - przy tej okazji pozdrawiamy :D) poprosił pobliskich czechów by mieli oko na nasz sprzęt. I pojechaliśmy.

Przyznam, że jako wariant awaryjny rozpatrywałem zrobienie tej trasy "z buta", ale już po pierwszych kilometrach zrozumiałem jak bardzo jest to marny pomysł, jeżeli chce się go zrealizować po zmroku bez znajomości terenu. Poszło szybko i bez problemu - po kilkunastu minutach wracaliśmy na kamp siedząc na ogonie naszego dobroczyńcy (bo takiej rundki o tej porze za 30zł nie można nazwać inaczej jak dobrym uczynkiem). Na kamping nie wjechaliśmy, bo tam po prostu było już zbyt tłoczno na manewry naszą brczką i ciepłą kolację zjedliśmy na parkingu przed kampem. Po niej już na lekko tylko ze śpiworami, namiotem i karimatami w rękach poszliśmy szukać miejsca na rozbicie się.



W czasie gdy Myszka rozkładała nasze rzeczy ja uskuteczniałem krótką sesję foto z kanu w roli statywu i kampingiem w roli głównej. Nawet w końcu udało mi się uzyskać zamierzony efekt (powyżej). Z uśnięciem nie było problemu :]

Dzień 2

Od kilku minut jak próbuję poukładać sobie ten dzień to mam z tą czynnością problem - myśli się po prostu kotłują. Bo dziś działo się dużo, oj bardzo dużo. O 6.20 byłem już na nogach, co więcej - byłem nawet wypoczęty, choć ziewający. Dziwi mnie to o tyle, że wczorajszy dzionek dał jednak "popalić". U Myszaka też zdaje się nie jest najgorzej i jeżeli czujemy się nieźle to zawdzięczamy to chyba tylko temu, że spaliśmy na powietrzu :] Innym wytłumaczeniem może być ew. podniecenie tym, że dziś spływ to już nie będzie pływanie po stawie, tylko lepsza zabawa ;)



Dzień zacząłem od fotografowania, na początku bez wychodzenia z namiotu, potem już szwędam się z aparatem po całym kampingu. Gdzieś tam wypatruję jeszcze jedno tradycyjne kanu - jakąś odmianę Prospectora bodaj, poza nim to są tu wyłącznie kanu dmuchane, kajaki i pontony do raftingu.









Na śniadanie wracamy do samochodu. Zadanie na po śniadanie to poszukiwanie transportu powrotnego z Hradca, bo do Hradca trzeba pojechać w jakimś konwoju a wrócić już jednym autem. Poszukiwania zacząłem od ludzi którzy spali na parkingu, ci chętni byli ale jakoś się tak z nimi dziwnie gadało (może to kwestia tego, że po wczorajszych piwach byli jeszcze na lekkim kacu, więc jeżeli ja byłem trzeźwy jak przysłowiowa świnia to fale ciężko było zsynchronizować : ) ). Poszedłem na kamp. Się okazało, że są dwie ekipy które taki konwój organizują i zabieram się z jedną z nich. Myszka na lekko zostanie przy kanu. Z tego co dowiedziałem się wczoraj na recepcji to o 6.00 rozpoczyna się dziś upust wody, ta płynie do kampingu jakieś 3.5 godziny więc koło 10.00 było by optymalnie zacząć wiosłować. …

Wyjazd z tą drugą ekipą okazał się chyba wpadką stulecia. Why? Dlatego, że kierowca który nas prowadził trzy razy pomylił drogę w efekcie czego zamiast skręcić w lewo po wyjeździe z kampingu i jechać 15km skręcił w prawo i przejechaliśmy tych kilometrów z 50 - zupełnie bez sensu. Gdzieś w połowie trasy trochę się wkurzyłem i odpaliłem netka z GPSem i to on nas doprowadził na miejsce. Dodatkowy "myk" był taki, że gdzieś po drodze były roboty drogowe i nie dało się pojechać wprost - trzeba było kluczyć po wioskach. W każdym razie na kamping dotarliśmy z powrotem po jakichś dwóch godzinach. Myszka czekała - zmarznięta i wynudzona. Wsiedliśmy do kanu i popłynęliśmy. Trochę się bałem, że będziemy finiszować po zmroku i przy niskim stanie wody, ale tak źle nie było, bo mimo, że zaczęliśmy praktycznie w południe to wody było cały czas dużo (a nawet - jak się później okazało - za dużo). Ale nie będę uprzedzał faktów. No i wiśta wio.

Na wysokim stanie płynęło się tak ... ech :)) ... różnica niebo a woda w stosunku do poprzedniego dnia :] Po jakimś kilometrze spokojnego na początku wiosłowania była pierwsza przenoska (jaz - dość wysoki). Przenoska była po lewym brzegu i przy jej okazji od razu następowało kasowanie za wstęp na rzekę - po 20 koron od osoby. Zwodowaliśmy się i płyniemy sobie dalej. Woda w rzece pomyka aż miło, od czasu do czasu bystrze, od czasu do czasu próg.



Pierwszy taki konkretny próg odpuściliśmy sobie - znaczy ja chciałem spróbować, ale Myszka nalegała by tego nie robić więc zaliczyliśmy kolejną przenoskę po lewej stronie. Następny próg zaatakowaliśmy zdecydowanie przez przypadek :D, bo mieliśmy zamiar wypromować się na prawy brzeg rzeki płynąc pod jej prąd i przenieść kanu. Niestety nurt był tak silny, że z miejsca w którym wykonywaliśmy manewr nie zdążyliśmy tego zrobić do końca i niezbyt przygotowani ruszyliśmy na próg. Próg jak próg - przeskoczyliśmy przez niego przy prawym brzegu rzeki, ale za progiem był całkiem spory odwój (zdjęcie poniżej) i w jego fale nie weszliśmy na płasko, tylko z przechyłem na prawą stronę. Przechyłem, którego Myszka nie podparła a którego ja już nie zdążyłem podeprzeć z jej strony bo nie było na taki ruch czasu. W sumie to była chyba kwestia dosłownie sekundy max dwóch na reakcję.



W wodzie było dość zimno ale nie to był na początku największym problemem, była nim siła nurtu. Woda w tym miejscu "napierała" niemożebnie - do tego stopnia, że nie można stanąć na dnie rzeki by się zatrzymać i przyciągnąć do brzegu kanu. W każdym razie nam się to nie udało. Żeby było weselej to po kilku sekundach kajakiem przywalili w nas Czesi i oni też wpadli do wody :] Nurt pociągnął nas dalej i po kilkudziesięciu metrach spróbowaliśmy ponowne tym razem przy lewym brzegu. Udało się rzutem na taśmę bo pierwszego złapanego korzenia nie byłem w stanie się utrzymać - ciężar nasz i ciężar kanu pełnego wody to było zbyt dużo na moje łapki - udało mi się to dopiero z następnym korzeniem dzięki temu że próba złapania się pierwszego wyhamowała nas nieco. Byliśmy oczywiście cali mokrzy - Myszolina zalicza pełne zanurzenie u mnie jakimś trafem ciut do tego brakuje i na brzeg wychodzę w suchym kapeluszu z nie zgubionymi założonymi na niego okularami :] Wioseł też żeśmy nie pogubili, więc odruchy zadziałały.

Kanu postawiliśmy na burcie by zadziałało jak parawan i na rozłożonej karimacie zaczęliśmy się przebierać w jeden z zabranych dwóch kompletów suchych ciuchów. Co suche rzeczy to suche rzeczy, po kilku chwilach ogarnia nas rozkoszne ciepło :] To co było mokre spakowaliśmy do małego worka, pozostałe rzeczy suce wylądowały w dużym. Przy okazji ciekawostka: duży worek zakręcony czterokrotnie nie przepuścił wody, ten mniejszy zakręcony trzy razy ciut przepuścił - ale tragedii nie było :] Myszka założyła na siebie dodatkowo kurtkę i dopiero na nią kamizelkę. Ja wziąłem jeszcze aparat by zrobić kilka zdjęć najpierw z pobliskiego mostku a potem już przy progu. Gdy przebieraliśmy się to na progu kolejnych kilka załóg zalicza wywrotki, ale gdy jestem przy nim z aparatem to jakoś nie mam szczęście by to złapać. Wracam, pakuję sprzęt i pomykamy dalej.



Kolejny próg tej klasy co poprzednie dwa odpuściliśmy sobie i przeciągnęliśmy kanu po takiej podmokłej łące na prawym brzegu. Potem długo, długo nic - czyli szybka rzeka, duże fale, czasem większe kamienie w nurcie. Były oczywiście jazy, które przenosiliśmy a które na dmuchanych kanu Czesi spływali bez zastanowienia się nawet.







Ostatni (jak się okazało) przenoszony jaz wypadł przy drodze którą rano wracaliśmy na tabor - dobiliśmy tam do lewego brzegu i po zapakowaniu kanu na wózek przetoczyliśmy je jakieś 100m po asfalcie i po łące. Zwodowaliśmy je, popełniłem jedno czy dwa zdjęcia i popłynęliśmy dalej. I tu zaczęło być naprawdę "wesoło". Dlaczego? A bo już za Hradcem a jeszcze przed miejscem w którym zaparkowałem samochód na rzece były cztery progi. W sumie wszystkie wielkości tego, który nas wysadził z ławek. Pierwszy z nich znów chciałem spróbować spłynąć ale Myszka tak mi truła, że sobie w końcu odpuściłem i chciałem już tylko spławić kanu na cumie żeby jej nie przenosić.

Okazało się to głupim pomysłem bo kanu jakimś mykiem złapało dziobem wodę z odwoju i zaczęło w nim nurkować. Miałem ją przecież na cumie, ale kanu z dziobem pełnym wody straciło na lekkości i nie za bardzo dawało się wyciągnąć przed próg. Ja z Myszką byłem w stanie ją tylko utrzymać w miejscu, o pociągnięciu jej pod prąd nie było mowy. Sytuacja zrobiła się ewidentnie chora, ale na szczęście podszedł do nas stojący w pobliżu tublec i pomógł nam ją wyciągnąć. Już w czasie wyciągania kląłem w duchu tę pomoc, bo kanu ustawiło się dość felernie i w sumie zablokowało o jeden z drewnianych bali wzmacniających przy brzegu konstrukcję progu. Cała operacja zakończyła się naprawdę "dupną" rysą na dnie - taką przy której bladło wszystko to co sami wyrysowaliśmy poprzedniego dnia. Pozostał żal, duży żal, naprawdę duży żal, że w tak głupi sposób powstała taaaaaka rysa. Mówi się trudno, pozostaje tylko myśleć o zakupie żywicy i w zimie wyrównać porysowane miejsce.

Spływ zakończyliśmy przy lewym brzegu Moravicy na jakieś 100 metrów przed pierwszym jazem za Hradcem. Myszka zostaje na brzegu ja po przebraniu się w kolejne suche rzeczy idę po samochód - po kilku minutach okazuje się, że ten był zaparkowany mniej niż kilometr dalej :] Na sam brzeg rzeki podjechać nie mogę, więc kanu po raz ostatni już tego dnia dostaje kółek i toczy się do samochodu. Czas na pakowanie się to jednocześnie okazja by coś przegryźć i zagotować sobie wodę na herbatę. Wydawało się, że jak już opuścimy rzekę to nie będzie okazji do tego by było nerwowo, okazało się jednak inaczej. Po kilku kilometrach od startu nasz Pysiot sam z siebie gasi wszystkie światła a przy okazji silnik. 250 km od domu i to jeszcze za granicą - no osiwieć można :\ Pozostaje czujnie zjechać na pobocze (kierunkowskazy nie działały) i odczekać chwilę, by po tej chwili i głębokim oddechu spróbować zapalić. Udało się :]

… Jakieś refleksje? Wieczorem po pierwszym dniu pomyślałem sobie, że jest tyle rzek na świecie (o szczytach nie wspomnę, bo to inna bajka), że raczej już się tu nie pojawimy. Ponieważ jednak tylko krowy nie zmieniają zdania, to teraz wiem, że przy najbliższej możliwości zawitamy tu ponownie. Choć by po to by przekonać się czy nasza technika zrobiła jakieś postępy lub po to by przetestować jakieś nowe elementy ekwipunku (buty z neoprenu dla nas obojga to niezbędne minimum na następną wizytę tu lub na podobnej rzece) a kiedyś tam może jakieś nowe kanu się przetestuje ;)

Piotrek Kaleta / Mysia Perć Team

______________________________