Dzisiejszy dzionek mogę podsumować takim zdaniem: trochę daliśmy sobie w du**. Z mapy wynika, że przepłynęliśmy jakieś 25 kilometrów. Rutyniarze pewnie się tylko uśmiechną, ale dla takich "świerzynek" jak my to jednak całkiem sporo.
Czwartek
A było to tak: koło 6.00 szwędałem się jeszcze przy pomoście. O 6.20 fotografowałem nasz bajzel na kempingu a o 7.00 nie dawałem już Myszce spać. O 7.40 nasze rzeczy były już włożone do kanu a o 8.30 robiłem zdjęcia przy kanu na plaży, a kilka minut później wypłynęliśmy. Tafla jeziora była spokojna, co cieszyło, bo wiosłowanie pod wiatr na takim akwenie byłoby dość męczące, a tak ja mogłem sobie wiosłować a Myszka jeszcze się relaksowała po nocy.
Po kolei mijamy wszystkie przystanie w tej okolicy Czaplinka. Po jakimś czasie robimy sobie pierwszy postój - techniczny - bo wypływając zapomniałem o tym by butelka z wodą mineralną była umieszczona po ręką i trzeba było coś z tym zrobić :] Wiedzieliśmy, że woda w tym jeziorze jest czysta, ale jednak cały czas pozostajemy pod wrażeniem zarówno jej przejrzystości jak i zieleni. Coś takiego mieć na Dolnym Śląsku - echhhh. Płyniemy dalej przez zatokę Rzepowską obok wyspy która nazywa się Bagienna a powinna nazywać Kormoranią czy jakoś tak, bo tyle tam tego ptactwa, że na porastających jeszcze drzewach jest aż czarno od kormoranów. Podpływamy dość blisko wyspy by się napatrzeć do woli. Zdjęć tym razem nie będzie, bo nadal nie mam odwagi by wyciągać z beczki, składać, fotografować, rozkładać i chować aparat ponownie do niej - w czasie pływania. Później okazało się, że gdzieś przed tą wyspą Myszka wciąż nie zregenerowana po nocy przycięła sobie komara w płynącym kanu. Chamówa :D
Za wyspą robimy sobie kolejny krótki postój - ja popełniam kilka zdjęć a Myszka nawet nie opuszcza kanu. Ujście Drawy z jeziora było fajnie oznaczone i nie można było na nie nie trafić, a na ostatnich metrach pod kanu przepływa już nawet nie ławica ale "mgławica" okoni. Zaczynam żałować, że nie zabrałem ze sobą ABC - aż chce się zanurzyć w tej zielonej otchłani :D Pierwszy odcinek rzeki jest urokliwy, woda płynie sobie wolno w cieniu drzew, zwałek na szczęście nie ma - widać, że ktoś niedawno o to zadbał. Do jeziora Rzepowskiego dopływamy dość szybko w asyście dudnienia z pobliskiego poligonu. Za jeziorem na lewym brzegu jest coś a'la pole kampingowe (wiata, toi-toi, kosz na śmieci, kran) i przystajemy tam na chwilę. Bardziej dlatego, że niedaleko słychać miły uchu szum i jest okazja na spokojnie ocenić co to takiego niż dlatego, że łapki bolą. Jak się okazuje szumi małe bystrze pod mostem, nieco ciasne bo rzekę w tym miejscu sztucznie zwężono kamolami. Wracam do kanu i łapiemy się za wiosła a samo bystrze - dzięki wprawie jakiej nabawiliśmy się nieco wcześniej na Bystrzycy - przynosi nam sporo radochy. Bardziej upierdliwy okazuje się "próg drogowy" kilkaset metrów niżej.
Do Głęboczka rzeka wije się dość spokojnie i tylko sarnie ścierwo w nurcie jest czymś co urozmaica ten fragment spływu. Przed Głęboczkiem na mapie jest postawiony wykrzyknik, a jak się tej mapie przyjrzeć uważnie to i strzałkę się zobaczy - czyli pierwsza przenoska przed nami.
Na miejscu czeka na nas pomost, pochylnia do wyciągnięcia łodzi i 30 metrów do pokonania. Jakoś nie jestem zwolennikiem opróżniania kanu przed przenoską, więc nasza łódka ląduje na wózku i 25 metrów z tych 30 pokonuje na kółkach. Ostatnie 5 metrów delikatnie zsuwamy ją po korzeniach pobliskiego drzewa na brzeg. To pewnie szczyt lenistwa i rozwiązanie bardzo nieeleganckie, ale za to szybkie i nie męczące :P Inna sprawa, że gdyby nasz Yaho był drewniany to raczej nie miałbym sumienia by coś takiego uskuteczniać.
Zaoszczędzony na wypakowaniu kanu czas poświęcam na zrobienie kilku zdjęć, a przy okazji tej czynności pływający przy młynie dzieciak podpowiada nam, by bystrze pod mostem pokonywać z lewej strony. Podziękowaliśmy i ruszyliśmy w drogę. Na miejscu faktycznie okazało się, że tę namiastkę bystrza wygodniej jest płynąć ze wskazanej strony. Pozostałe do jeziora metry nie przynoszą już niespodzianek - wiosłujemy dalej i jednocześnie rozglądamy się za jakimś solidnie wyglądającym pomostem celem wykorzystania go w roli stołu :]
Pomost znalazł się nawet dość solidny, było więc krótkie pływanie, był obiadek i okazja do popełnienia kilku kolejnych zdjęć "na okoliczność" konsumpcji zupy z papierka. Swoją drogą to jezioro Krosino będzie się nam kojarzyć z małą "wtopą" - poprzednie dwa ujścia Drawy z jezior były solidnie oznaczone, tym razem na mapie znaczka nie było, więc trzeba było się nieco wysilić. Problemem okazała się jednak mapa a konkretnie to, że wynikało z niej, że ujście znajduje się w pobliżu dwóch wysokich kominów za którymi położony jest ośrodek wojskowy. W rzeczywistości było dokładnie odwrotnie - co kierując się na owe kominy - stwierdziliśmy wiosłując bez sensu dobrych kilkaset metrów. Drawa wypływa z tego jeziora przed ośrodkiem. Pierwsze kilkaset metrów tego odcinka jest dość dokładnie uregulowane, dopiero nieco później rzeka znów dziczeje - robi się coraz bardziej zarośnięta. Tak bardzo, że w ogóle nie zauważamy kanału, który miał się gdzieś tam znajdować po prawej stronie łodzi i płyniemy sobie tam gdzie da się płynąć, czyli prosto. Dzięki temu zataczamy spory łuk, ale jakoś nam to nie przeszkadza - płynie się ten szuwarowy fragment po prostu fajnie. Woda ponownie zrobiła się czysta, tak czysta, że moje oczy - przyzwyczajone do tego co do tej pory widziałem w okolicach Wrocka - aż bolą :D Z mapy wynika, że szuwary którymi płyniemy będą nam towarzyszyć jeszcze jakiś czas i tak faktycznie jest - szerokość rzeki się zmniejsza, wzrasta natomiast jej meandrowatość. Szuwary skończyły się kilka minut przez Złocieńcem, a my wpływając do miasta zignorowaliśmy stanicę wodną i popłynęliśmy dalej do kolejnej - tym razem nieco dłuższej - 80-metrowej przenoski. Ta okazała się być dość kłopotliwa - na miejscu powitał nas stromy brzeg a zejście mimo, że wygodne (de facto drewniane schody) było jeszcze bardziej strome i tym razem trzeba było opróżniać kanu z rzeczy. … Spływamy dalej, Drawa robi się jeszcze bardziej szuwarowata niż była do tej pory, pojawiają się pierwsze łozy oraz pierwsze unoszące się na wodzie worki ze śmieciami. Ponownie robi się też wąska - kilka razy wyrzuciło nas na zakrętach i kanu zajmowało wtedy całą szerokość nurtu. Na obrzeżach Złocieńca zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na biwak, ale wysokie szuwary na obu brzegach rzeki nie dawały szans na to by opuścić ją suchą nogą.
Kilkaset metrów za miastem wypatrzyliśmy jednak coś co miało w sobie potencjał noclegowy i sensowny dostęp z rzeki. Zacumowaliśmy, wyszedłem na zwiad i faktycznie było równo i prawie łąkowo - tylko przy samym brzegu było sporo pokrzyw, więc wszystkie rzeczy łącznie z kanu przenieśliśmy 30 metrów dalej. Pozostało rozstawić namiot i zorganizować jakąś kolację.
Reszta wieczoru to jakże przyjemne wylegiwanie się na karimacie i szybka selekcja zdjęć, bo okazało się, że trochę ich tego dnia popełniłem i trzeba ten materiał odchudzić. Ja na dziś w planach mam jeszcze wykorzystanie większej z beczek w roli statywu i zrobienie jakiegoś nocnego zdjęcia naszego obozowiska. Może się uda jakoś sensownie złapać w kadrze światła samochodów z przebiegającej niedaleko drugiego brzegu rzeki drogi. Swoją drogą to na drodze jest spory ruch i nasza miejscówka mimo, że dość kameralna tak naprawdę kameralną nie jest - odgłosy z drogi zabijają klimat dziczy.
Piątek
Nasze obozowe miejsce choć z wieczora niezłe, dość słabo wypadło przy kilku innych miejscówkach, które rano minęliśmy w ciągu pierwszych minut spływu. Nasze jednak wybieraliśmy w zapadającym zmroku, a ponieważ jest to i tak pierwsza możliwość wyjścia suchą nogą na ląd to nazwałem je "Zakolem Myszki". Sama nocka minęła bardzo spokojnie i nawet wygodnie, bo tym razem pod karimatami był równy teren. Spaliśmy na tej łące jak zabici do 8.00 i wygląda na to, że dobrze nas ta noc zregenerowała. Niestety nie przeszedł mi ból barku towarzyszący mi przez cały wczorajszy dzień, trudno. Ranek przywitał nas obfitą rosą i mocno zaciągniętym niebem - groziło niezłą zlewą, później okazało się jednak, że z pogodą jest tylko lepiej. Po śniadaniu i kilku zdjęciach ruszamy dalej mając przed sobą teoretycznie najbardziej upierdliwy fragment spływu - ma być ciasno i łozowato. Z resztą był to poważny argument za tym, by noclegu szukać przed łozami a nie w trakcie ich pokonywania. Jeżeli idzie o trasę to daliśmy sobie jeszcze bardziej w kość niż pierwszego dnia - z mapy wynika bowiem, że zrobiliśmy dziś jakieś 30km co dla nie wprawionych w długim machaniu wiosłem łapek jest całkiem sporym dystansem : ) Według mapy na starcie czekały nas dwa kilometry męczącego łozowania jednak okazało się, że nie jest tak źle a cały odcinek pokonaliśmy dość sprawnie. Może to kwestia tego, że płyniemy kanu a mapa jak by nie patrzeć jest kajakowa - przepływanie tego odcinka w kajaku może być faktycznie frustrujące.
Ten odcinek kończył się obozowiskiem na lewym brzegu rzeki i zacumowaliśmy tam na chwilę by rozprostować kości i zwiedzić sobie ten obiekt. Kilka minut później znów siedzimy w kanu i płyniemy - najbliższe otoczenie rzeki to na przemian albo łozy (częściej) albo klimaty rodem z "Władcy pierścieni" (rzadziej). Przynajmniej takie skojarzenia mieliśmy w czasie przepływania pod ścielącymi się gęsto nad lustrem wody i bardzo je zacieniającymi konarami drzew przechodzącymi chwilami w tunele z gałęzi. W tych fragmentach było to przyjemne pływanie ograniczające się do korygowania kursu i "oddawania rzece hołdu" - czyli schylania głowy pod zwisającymi gałęziami. Przy "Czubajce" ograniczamy się do przybicia do pomostu i rzutu okiem na mapę po czym spływamy dalej.
Jeżeli idzie o łozy to dla nas subiektywnie najbardziej męczący i zarośnięty był odcinek między Dalewem a Drawskiem Pomorskim. Przed samym Drawskiem rzeka zaczyna naprawdę ostro meandrować co skutkuje tym, że wieża kościoła w Drawsku przed wpłynięciem do miasta pojawia się nam z różnych stron przynajmniej dziewięć razy. W Drawsku przy jednym z mostów w centrum miasta była bardzo fajna przystań co niestety wykorzystaliśmy (niestety, bo z powodu zbyt małych zapasów pieczywa ideę spływu bez wsparcia z zewnątrz diabli wzięli) na zakup tego i owego : ) Już na terenie miasta Drawa nieco przyśpiesza - nurt niesie przyjemnie szybko i równie szybko docieramy do elektrowni wodnej czyli kolejnej przenoski. Niskie brzegi na jej początku i na końcu sprawiają, że ponownie nie wypakowujemy kanu i wszystko co mamy szybko transportujemy na wózku. Jakieś pięćset metrów poniżej elektrowni słyszymy, że coś szumi - mi od razu humor się poprawia bo coś się będzie działo, ale po dopłynięciu do bystrza mina mi rzednie gdyż w najfajniejszym jego miejscu jest zwałka, która przerosła umiejętności załogi jednego z płynących przed nami kajaków. Pozostaje zwolnić i obserwując opróżnianie jednego z kajaków z wody spokojnie wpasować się w miejsce w którym da się tę zwałkę przepłynąć bez wysiadania z kanu. Przez jakiś czas nurt nadal jest cały czas szybki, dno kamieniste i płynie się świetnie. Niestety ten odcinek szybko się kończy i ponownie trafiamy na łozy. Gdzieś po drodze bez zatrzymywania mijamy "Jędrkowe Zakole" - fajne miejsce (takie z jajem urządzone) na nocleg dla większej grupy osób. Łozy ciągną się do samego jeziora Lubie, ale tym razem jakoś nie odczuwamy ich jako upierdliwych. Jak by nie patrzeć mamy z Magdą bardzo mały "napływ" ale jak patrzę sobie z perspektywy wieczora na ten dzień to poprawa techniki wiosłowania jaką dziś obserwuję u nas jest tak duża, że to pewnie ona odpowiada za to, że końcówkę pokonujemy wyjątkowo sprawnie. W każdym razie pokonywanie zakrętów rano a pokonywanie zakrętów wieczorem to dwie różne bajki - z resztą gdyby właśnie nie ta poprawa techniki to na pewno tyle byśmy dziś nie przepłynęli :P
Na noc podpływamy do cypla na którym wg mapy są dwa obozowiska - my wybieramy to bardziej wysunięte. Na miejscu na początku nie jesteśmy sami - mamy towarzystwo wędkarza na pobliskim pomoście. Na dziś w sumie zostały już tylko standardowe "czynności obozowe" plus małe ognisko. Może jeszcze powalczę z aparatem przy jakichś nocnych zdjęciach. Plan na jutro to skończyć spływ :]
Sobota
Zieeeeeeeeeeeeww, dzień trzeci - powinien mieć podtytuł "czarne chmury" za sprawą sino-stalowo-ołowianego nieba jakim przywitał nas poranek i przelotnego deszczu w nocy. Deszcz nas jakoś specjalnie nie zmoczył, a lekki wiatr do rana w całości wysuszył namiot. Zanim przejdę do dzisiejszego poranka to wspomnę jeszcze o wczorajszej nocy - bo jest o czym. Wieczorem było ognisko przy którym posiedzieliśmy krócej niż byśmy chcieli, ale kolejny dzionek z wiosłem w ręce trzeba było po prostu odespać. Koło północy obudziły mnie jakieś szelesty koło namiotu, zaczynam więc nasłuchiwać i dochodzę do wniosku, że to po prostu trawa pod wpływem wiatru ociera się o namiot. Idę więc spać. Jakiś czas później budzi mnie Myszka i tym razem coś szeleści ewidentnie. Już się domyślam, że to jakieś zwierzaki, ale Myszolina jest cokolwiek wystraszona i nie może usnąć. Po jakimś czasie Myszka ponownie mnie budzi - bo tym razem szeleści "jak skurczybyk". Odsuwam szybko tropik, świecę przed namiot a tam w trawie widzę coś małego kudłatego z oczami wielkimi jak piłeczki od ping-ponga :D Znaczy jakaś mysz leśna, czyli w sumie daleka i niewychowana kuzynka mojej Myszki.
Rzut oka na nasze zapasy zgromadzone między tropikiem a moskitierą pozwolił zorientować się, że nocny gryzoń dobierał się do chleba. Przeniesienie go do wnętrza namiotu zapewniło nam ciszę już do samego rana : ) … Wspomniałem już, że koło obozowiska jest pomost wędkarski. Wczoraj wieczorem żegnał nas wędkarz a dziś rano witał nas wędkarz - ten sam żeby było śmieszniej :D
Ja przed śniadaniem w okolicy namiotu zrobiłem sobie kilka rund w kanu - sam - tak by potrenować niektóre pociągnięcia wiosłem podglądnięte wcześniej w necie. No nie powiem - zabawa jest całkiem ciekawa i przyjemna. W końcu też nie wyczuwam tak dobrze naszego kanu na przechyły by mieć komfort wiedzy przy pływaniu w bardziej ekstremalnych sytuacjach i to pływanie ciut zbliżyło mnie do poszerzenia tej wiedzy. W każdym razie nasz Yoho jest cholernie zwrotny.
Pogoda rano się nie poprawiła, co więcej zaczął wiać dość silny wiatr - tak nam centralnie w twarze i od naszej przystani do następnego punktu przystankowego (zwanego Ostrym Rogiem) pomykaliśmy pod wiatr. Patrzę na mapę i nie chce być inaczej jak 4km co jest o tyle ciekawe, że zrobiliśmy to w 50 minut! Czas naprawdę rewelacyjny ale też machaliśmy tymi wiosłami równo, równo, równo.
Na Ostrym Rogu robimy przerwę taktyczną: w ruch idzie butelka i łakocie, zaliczamy punkt widokowy i kończymy prostowanie kości nad mapą.
Wymyśliliśmy sobie jakąś trasę do ujścia Drawy z tego jeziora i z obecnej perspektywy prawie się nam udało - tylko popłynęliśmy za daleko jakieś 500 metrów :] Sprawa rozbiła się o to, że w miejscu w którym spodziewaliśmy się ujścia płynęliśmy zbyt daleko od trzcin i po prostu nie zauważyliśmy go, natomiast wracając się i płynąc praktycznie burtą przy trzcinach bez problemu już trafiliśmy na przecinkę. Generalnie trzeba płynąć do lewej krawędzi ewidentnego wcięcia w ścianie lasu, który widać za trzcinami i jak już się tam będzie to bardzo uważnie rozglądać za wycinką, która biegnie skosem w prawo.
Kolejną zatokę pokonujemy migiem i zatrzymujemy się przy tablicy informującej o tym, że właśnie zaczyna się poligon. Kontrolnie dzwonię na dyżurkę i słyszę pytanie o to czy mamy zezwolenie. Oczywiście nie mamy bo i skąd - po chwili cmokania w słuchawce dowiadujemy się, że możemy płynąć. W tym momencie robi się ewidentnie głośno - dociera do nas pierwszy (jak się później okaże) rzut kajaków. W każdym z nich w rękach operatorów wioseł połyskuje puszka piwa - to w sumie tłumaczy, dlaczego jest tak głośno ; )
Rzeka w tym miejscu ponownie zmienia charakter - jest szeroka i dość bystra. Po 500 metrach w lekkiej mżawce docieramy do nieobecnego na mapie mostu i jak się okazuje obiekt ten wybawia nas od zlewy, która zaczyna się właściwie kilkanaście sekund po tym jak cumujemy do przęsła obok trzech obecnych już tam kajaków.
Po kilku minutach już mamy płynąć dalej gdy jak nie lunie :D Zlewa totalna. To było ewidentne przesilenie aury bo po kilkunastu minutach przestaje lać i od czasu jest już tylko cieplej i bardziej niebiesko na niebie. Po jakimś kilometrze zaczyna się to co lubię najbardziej - woda może nie robi się biała, ale dno staje się kamieniste a nurt przyśpiesza tak, że kanu pomyka aż miło. Na tym odcinku jest jedna zwałka, za to w dość wrednym miejscu, w każdym razie na tyle trudnym, że jeden z kajaków przed nami zalicza wywrotkę, a pozostałe kompletnie tarasują miejsce w którym można zwałkę ominąć bez wchodzenia z kanu do wody. Jakoś nie mam ochoty na czekanie aż się korek rozładuje - napieramy w miejscu w którym pień jest nieco zanurzony, wyskakuję z łodzi by ją odciążyć i przez to łatwiej przesunąć nad pniakiem.
Po kilku zakrętach zapominamy już, że za nami płynie ta hałaśliwa armada - po prostu ich nie słychać :P Rzeka zwalnia robi się ponownie szuwarowo, ale już na szerszym korycie by po chwili powróciły klimaty z "Władcy pierścieni". Mijamy kilka fajnych miejscówek do rozłożenia się z namiotem - tyle, że niestety one wszystkie są w mało strategicznych - z punktu widzenia całej trasy - miejscach. Przed jeziorem Wielkie Dębno rzeka ponownie zaczyna meandrować ale to już nie jest to co przerabialiśmy pod Drawskiem. Wpływając na to jezioro przypominamy sobie, że z wiatrem to była tylko przerwa i ponownie czeka nas kilkaset metrów pomykania pod wiatr. Małe Dębno robimy już na resztkach energii - po prostu widok samochodów jadących gdzieś tam w oddali sprawia, że dla nas mentalnie ta część spływu się już zakończyła. W takich warunkach trudno wykrzesać z siebie energię do wiosłowania. Na przystani był już mały tłum czekających na transport, wyciągamy kanu na brzeg - Myszka zostaje, ja biorę w dłoń wiosło i mapę i pomykam łapać stop'a. Duch w narodzie nie ginie i po dwóch przesiadkach i dwóch godzinach jestem w Czaplinku. Samochód czekał tam gdzie go zostawiliśmy : ]
(c) Piotrek i Magda / Szuwarki Kanu Team ;)
______________________________