European CBoat Armada (czyli ECBA) to największe europejskie spotkanie miłośników OC-1 i OC-2, czyli - po naszemu - kanadyjek górskich. Armada odbywa się corocznie, w maju lub czerwcu, od siedmiu już lat i za każdym razem nad innymi rzekami. W tym roku miejscem spotkania jest Berner Oberland, a bazą staje się kamping w Oberwill. Dla mnie dodatkowym smaczkiem związanym z Armadą jest to, że na dzień, w którym rusza Armada, czekam od 11 miesięcy, czyli od czasu zakupu własnego OC-1.
9 V, czwartek
Dość wcześnie, bo w okolicach 8:00 rano, pojawiamy się z Magdą na kampingu po nocy spędzonej gdzieś na terenie Szwajcarii. Już pierwszy rzut oka na liczbę zaparkowanych aut przynosi refleksję, że trzeba było się jednak pojawić dzień wcześniej. Już teraz widać, że tegoroczna Armada jest rekordowa pod względem frekwencji, a my mamy ewidentnie problem ze znalezieniem miejsca na nasz nie największy w końcu namiot. Na samochodach dominują rejestracje z Niemiec, Austrii i Szwajcarii, ale jest też mocna ekipa z Holandii oraz pojedyncze auta z Belgii, Wielkiej Brytanii, Francji i nasz polski Pysiot.
Zaczynamy od przywitania się z kilkoma osobami, które do dziś znałem jedynie z kontaktów za pośrednictwem e-maila lub Facebooka oraz kilkoma innymi, które po prostu zainteresowały się pochodzeniem nowych przybyszów, po czym gdzieś tam wciskamy się z namiotem i zabieramy za śniadanie. W międzyczasie rozglądam się na boki z intensywnością dziecka w dużym sklepie z zabawkami, bo takiego nagromadzenia różnorakich „zabawek” spod znaku OC-1 jeszcze nie widziałem.
Uśmiechu z mojej twarzy nie jest w stanie zetrzeć nawet aura - po nocnej ulewie nieco się rozpogadza, ale i tak nie ma śladu po słońcu, jakie dla tego rejonu Szwajcarii widzieliśmy w przedwyjazdowej prognozie pogody. Na 10:00 jest zarządzony dzisiejszy breefing, który prowadzi Matt - Nowozelandczyk żyjący i pracujący na co dzień w Szwajcarii. Po kilku minutach mamy już obraz tego, jak prezentuje się sytuacja na okolicznych rzekach i można zacząć planować co, gdzie, kiedy, kto, z kim itd. Po jakimś czasie sytuacja klaruje się ostatecznie tak, że duża grupa spłynie dziś Simme, nieco mniejsza jedzie na Sense, a najmniejsza i przy okazji najmocniejsza na Saane (Sarine). Ja dołączam do ekipy celującej w Sense i mającej za kierownika znanego mi mailowo Jana van Hessa. O 11:00 jesteśmy już wszyscy zwarci i gotowi, a mnie i Magdzie przypada rola pilotowania grupy. Do mostu Guggersbach jest około 70 km, a dojazd (chwilami stromymi podjazdami) zajmuje nieco ponad półtorej godziny. Na miejscu nasze kanu lądują na poboczu, ale tradycyjnego „wahadła” nie będzie - kierowcy pozostałych samochodów korzystają po prostu z faktu, że Myszka (znaczy Magda) na tym wyjeździe jest wyłącznie kierowcą i przywiezie ich z miejsca, gdzie dziś kończymy spływ, po czym sama będzie na nas czekać tam, gdzie go skończymy.
Zejście przy samym moście nie należy do najwygodniejszych - do rzeki prowadzi coś w rodzaju pochyłej skalnej półki. Jej specyficzne nachylenie sprawia jednak, że zatrzymuje spływającą ze ścian wodę oraz wszystko to, co z tych ścian spada, przez co nie schodzimy po czystej skale, ale czymś w rodzaju wiszącego bagna, tonąc po kostki w błocie. Na szczęście nie ma się gdzie śpieszyć i sukcesywnie wszystkie kanujki docierają nad zakole rzeki. Po pół godzinie jesteśmy już wszyscy w komplecie na brzegu. Jeszcze tylko krótka powtórka z komend i startujemy. Woda jest przyjemnie czysta, ale niestety nie ma jej zbyt wiele (czyli w tym przypadku tylko jakieś 12 m3/s) i od razu przypomina mi się zeszłoroczne pływanie/szorowanie dna na Steyr. Na nasze szczęście jest jednak cokolwiek lepiej i ostatecznie tylko w kilku miejscach faktycznie szorujemy po dnie oraz tylko dwa razy wysiadamy z kanu, by je na krótkim odcinku spławić.
Sam wąwóz, którym na tym odcinku płynie Sense, jest bez dwóch zdań urokliwy i zdecydowanie wart spłynięcia. Jego ściany są od siebie oddalone przeciętnie o dobre 100-150 metrów, a sama rzeka meandruje sobie na jego dnie między wielkimi kamiennymi łachami. [55] Co więcej - tak naprawdę wąwóz ten jest dostępny tylko z wody - jego brzegami nie prowadzi żaden szlak, przez co czegoś takiego jak ruch turystyczny po prostu nie ma.
Rzeka w zastanych warunkach w niczym nie przypomina przepływającej poniżej kampingu Simme. Sense jest też zdecydowanie wolniejsza, a cofki są naprawdę konkretne i jest ich dużo. Skwapliwie z nich korzystamy, by na co którejś zebrać się całą grupą, po czym płynąć dalej. Jeżeli idzie o aurę, to niebo jest mocno zaciągnięte, a deszcz czasem przelotnie kropi, czasem ostro leje.
Po jakichś dwóch godzinach robimy nieco dłuższą przerwę, by coś tam przekąsić, po czym już bez takich dłuższych postojów dopływamy do Sodbachbrugg, czyli mostu w pobliżu Schwarzenburga. Patrzę na zegarek - minęły cztery godziny, ale ja mam zdecydowanie niedosyt i gdyby tylko było z kim, chętnie popłynąłbym jeszcze dalej. Ale to, niestety, nie dziś. W drodze powrotnej zaczyna lać już tak naprawdę porządnie i trochę markotniejemy na myśl o spaniu w namiocie w takich warunkach. Na kampingu czeka nas jednak niespodzianka - ulotnił się kamper, koło którego się rozbiliśmy, a jego miejsce zajął całkiem spory namiot pełniący rolę dużej świetlicy. Skwapliwie z niego korzystamy w swych „niecnych” celach - dzięki jego stelażowi mamy teraz jak rozciągnąć linkę od paraplucha nad naszą pałatką. Przynajmniej nie utoniemy w błocie. Jest kolacja, a po niej przysłuchiwanie się pogaduszkom przy stołach. Dobrze po 22:00 zmykamy do namiotu.
10 V, piątek
Nocna ulewa przechodzi dopiero nad ranem, ale barometr nie pozostawia złudzeń co do jakiejś radykalnej zmiany aury. Przez ten deszcz powstał oczywiście inny problem - poziom wody w rzekach podniósł się w ostatnich godzinach tak, że na przykład o pływaniu Simme można dziś zapomnieć. Co pozostaje? W takich warunkach najsensowniej wrócić na Sense! OK, ale tak naprawdę to takie OK z zaciśniętymi zębami. Przecież nie będę się okłamywać, że podoba mi się myśl o tym, by po przejechaniu ponad tysiąca kilometrów dwa dni z rzędu pływać na tym samym 10-kilometrowym odcinku rzeki. No trudno, siła wyższa. Pozytyw jest taki, że wody będzie dziś dwa razy więcej niż wczoraj (rano mamy 25 m3/s z tendencją rosnącą), więc nie będzie to zwykła powtórka z wczorajszego dnia. Co więcej, mamy zacząć kilka kilometrów wyżej, przy Zollhaus, co będzie kolejnym urozmaiceniem spływu.
Wyruszamy z kampingu dość późno, bo przed 12:00, przy czym przed Thun odłączamy się od konwoju, by zajechać do Spiez i zatankować Pysiota. Nawigacja ustawiona na most przy Zollhaus prowadzi nas w końcówce jazdy nieco inną niż wczorajsza trasą. Od wysokości, na jakiej jest położony Spiez, do najwyższego punktu trasy pokonujemy około 1000 metrów różnicy wzniesień. W najwyższym punkcie toniemy w chmurach, a droga wije się przez zbocza, na których zalega jeszcze zimowy śnieg. Po dojechaniu na miejsce czeka nas niespodzianka - przy moście nie zastajemy nikogo, nie ma nawet śladu po większej liczbie aut. Pogoda nie zachęca do rozmyślań pod gołym niebem, więc siedzimy w aucie i przez kilka chwil roztrząsamy z Myszką to, co możemy w tej sytuacji zrobić. Optymalnym wyjściem wydaje się przejazd na wczorajszy punkt startowy i tak też robimy. Do samego mostu jednak nie dojeżdżamy, bo na jednej z bocznych dróg po prawej stronie drogi głównej widzimy samochody z kanadyjkami na dachach. Okazuje się, że dla tak licznej grupy (30 kanadyjek!) start w naszym wczorajszym punkcie nie byłby dobrym pomysłem. Z miejsca, w którym się szykujemy do spływu, nad rzekę prowadzi wygodna ścieżka. Najważniejsze jednak, żeśmy się nie pogubili. Tak duża grupa na wodzie aż prosi się o kłopoty, więc już na wstępie Matt dzieli nas na dwie mniejsze grupy, po czym te mniejsze na jeszcze mniejsze, tak że ostatecznie płyniemy w grupach po 6-8 kanu. Przez przypadek załapuję się do grupy, która płynie jako pierwsza - no trudno, bo chciałem płynąć w grupie z Mattem wiosłującym dziś w OC-2 po to, aby poprzyglądać się manewrowaniu tandemem na takiej wodzie.
Już krótko po starcie widać, że dzisiejsze pływanie nie będzie zwykłą rekreacją. Tuż przed miejscem, w którym zebraliśmy się całą naszą ekipą na krótką przerwę, dwie kanadyjki płynące na czele kolejnej grupy zaliczają wywrotki. Przy tej ilości wody nie ma oczywiście mowy o szorowaniu dnem po kamieniach, ale potencjalnym problemem stają się podcięte u podstaw ściany tego wąwozu. Wywrotka w takich warunkach przy odrobinie pecha niesie za sobą ryzyko zostania wciśniętym przez wodę na jakimś zakręcie pod taką podciętą skałę. Gdzieś w połowie odcinka jeden z kanadyjkarzy, płynąc dłuższą chwilę tyłem, by rzucić okiem na naszą grupę, przez nieuwagę zahacza plecami o jakieś wybrzuszenie ściany, obok której zniósł go nurt i wywraca się. Po chwili płynie już obok kanu, a po kilku kolejnych dopływa do brzegu. Ja akurat płynę na czele grupy i to mnie przypada w udziale złapanie jego kanu (ma cumkę) i wepchnięcie go do jakiejś cofki. O ile łapię je dość szybko, to z tą cofką jest już dużo gorzej - po prostu robię coś takiego po raz pierwszy, dość intuicyjnie zresztą i nie do końca pewien, czy dobrze. Dopiero po jakichś 500-700 metrach udaje mi się ją wepchnąć w spokojniejszą wodę.
Nieco poniżej, na przeciwległym brzegu, jest duża kamienna łacha i dobijam do niej, a po mnie przybijają tu sukcesywnie kolejne łódki. W końcu widać też pechowca, który w asyście ostatniej kanadyjki płynie do swojej zguby. Sense faktycznie niezbyt przypomina tę, którą poznaliśmy i spłynęliśmy wczoraj, gdyż w kilku miejscach mamy wręcz problemy z ich identyfikacją w porównaniu do tego, jak wyglądały poprzedniego dnia. Pogoda, oczywiście, w czasie pływania nie poprawia się, niebo jest zaciągnięte i mży. Bez kolejnych przygód dopływamy do mostu, przy którym również wczoraj kończył się spływ. Jeszcze rzut oka na zegarek - płynęliśmy 2 godziny i 20 minut. Ta prędkość spływu ma swoje bezpośrednie przełożenie na liczbę wykonanych dziś zdjęć; jest ich zdecydowanie mniej, bo mniej było okazji do opuszczenia kanu i sięgnięcia do walizki po aparat. Mam już trochę przemyśleń „logistycznych” w tym temacie, niemniej potrzebuję ich jeszcze, by sobie to wszystko tak zorganizować, by fotografować efektywniej. W drodze powrotnej odwiedzamy jeszcze jakiś market, by uzupełnić braki w aprowizacji. Na kamping docieramy około 19:00. Tradycyjnie kolacja, pogaduchy przy wspólnym stole i bez planowania czegokolwiek na jutro kładziemy się spać.
11 V, sobota
Za nami wyjątkowa, bo bezdeszczowa noc. I związana z nią refleksja: jak czasem trzeba niewiele, by mieć dobry humor. Dziś Armada bardzo się podzieliła rzekami - grup naliczyłem przynajmniej pięć. Moim dzisiejszym celem jest Simme, a konkretnie odcinek od Weissenburga do elektrowni w Erlenbach - przewodnikowo jest to 8 km o trudnościach WW II i zwie się „easy strecke”. Dla mnie wygląda to na bardzo szybkie WW II i jak się zastanawiam nad swoim dotychczasowym wodnym doświadczeniem, to nie przypominam sobie, bym do tej pory widział tak szybką rzekę, a po ostatnich opadach to już w ogóle dla mnie rwącą w dół jak pociąg pośpieszny. Siłą rzeczy mam dla tej Simme duży respekt, co w niczym nie zmienia faktu, że chcę spróbować. Start o 11:00. Do Weissenburga nie jest daleko i docieramy tam po kilku minutach, wypakowujemy kanu i nasze rzeczy, rozwozimy samochody i… czekamy, czekamy, czekamy.
W końcu pytam: na co czekamy? Okazuje się, że na grupę, która zaczyna spływ Simme, ale powyżej Boltigen! No cóż - tego „niuansu” na kampingu przez nienajlepszą znajomość angielskiego nie wyłapałem. No trudno - czekam dalej. W końcu są! Grupa jest dość liczna, więc zanim wsiadam do kanu, robię jeszcze kilka zdjęć z mostu, po czy już tylko szybkie wodowanie.
A Simme? Szybka, bardzo szybka. Tak szybka, że w moim przypadku nie ma mowy o fotografowaniu, bo wstrzymywałbym solidnie całą grupę. Oczywiście, jeżeli ktoś zna rzekę i ma duże doświadczenie w pływaniu OC-1, to z jego perspektywy wygląda to zupełnie inaczej. Dziś mogę sobie tylko popatrzeć, jak Falk śmiga w swoim Zoomie między początkiem a końcem grupy. Najpierw wyprzedza wszystkich, zasadza się w jakiejś cofce albo jednym z dwóch miejsc na tym odcinku, gdzie spokojnie można wyjść z kanu, fotografuje i gdy mijają go ostatnie łódki, wsiada do swojej i znów zaczyna przesuwać się na jej początek. I tak kilka razy. Ja po pierwszych kilkunastu minutach wiosłowania zaczynam się czuć w miarę pewnie, niemniej skupiam się na trzymaniu optymalnej linii, łapaniu tylu cofek, ile się tylko da i od czasu do czasu włączaniu kamerki. Więcej dziś od siebie nie wymagam. Na tym odcinku odnotowuję tylko jedną kabinę i w duchu cieszę się, że to nie ja, że daję radę. Sam jednak byłem ze dwa razy blisko wywrotki po tym, jak nie zdążyłem na czas z manewrami - raz przed krzaczorami i raz, gdy na bardzo ostrym zakręcie woda pchała mnie na skalną ścianę. W tym drugim przypadku bardzo pomogło mi doświadczenie w wiosłowaniu w podobnych warunkach, nabyte kilkanaście dni przed wyjazdem na torze w Wietrznicach, gdyż to, jak w tym feralnym miejscu „pracowała” woda, przypominało to, co się dzieje za „Ondriejem”. Właśnie wtedy na torze nauczyłem się panować nad kanu w tak buzującej wodzie i dziś korzystam z tamtych doświadczeń.
Rzeka jest - oczywiście tam, gdzie się dało - uregulowana, ale na szczęście jest trochę naturalnych fragmentów i nie ma się wrażenia, że to spływ kanałem. Podziwiania widoków za dużo nie było, bo szybkość wody sugerowała, by jednak patrzeć przed siebie, a nie na boki. Gdzieś po godzinie dopływamy do końca dzisiejszego odcinka - nie jest to elektrownia, ale położony nieco przed nią most Steinibrugg. I jak się tak nad tym czasem zastanawiam, to wychodzi, że pierwszego dnia spływu na wodzie byłem cztery godziny, drugiego nieco ponad dwie, a trzeciego jedną. Czyli co? Jutro tylko pół godziny pływania? Mam nadzieję, że jednak nie. Na kampingu jesteśmy siłą rzeczy nieco wcześniej niż zwykle, ale to nawet dobrze, bo dziś wieczorem jest przewidziana część „kulinarno-artystyczna”. Tyle, że do wieczora jest jeszcze nieco czasu i poświęcamy go na własne gotowanie (pyszna carbonara), sjestę oraz krótki spacer w górę wioski i nawet kawałek nad wioskę. W pionie urobiliśmy dobre 100 metrów, po czym z górnego poziomu łąk wróciliśmy na kamping. Część kulinarna wieczoru to wielki gar curry przygotowany przez Floriana, Monikę i jeszcze kilku innych „wolontariuszy”. Danie okazuje się być pikantne jak diabli, w każdym razie chyba za pikantne dla nas, bo z tego co widzę po okolicznych talerzach, to jesteśmy jedynymi osobami, które nie dojadają do końca. Osobom, dla których danie przygotowane prze Floriana nie było dość mocne, dano do dyspozycji butelkę przyprawy o wiele mówiącej nazwie „Pain Maker”. Ja oczywiście próbuję - nieco przyprawy ląduje na uszku od kubka, skąd dokładnie tyle, ile mieści się na końcówce widelca, ląduje na moim języku. Przez pierwszą chwilę nie dzieje się nic, po kolejnej zaczyna piec, po kolejnej pali już niemożebnie. Płukanie ust zimną wodą nie pomaga. Nieco ulgi przynosi dopiero zimne mleko i podany przez kogoś miód.
Kolację kończy głosowanie nad tym, gdzie się spotykamy za rok, zainicjowane przez Jamesa Weira. Ostatecznie wybór pada na słoweńską Socę. Nad tę rzekę do tej pory z Myszką nie dotarliśmy, więc jak dla nas to świetny wybór! Jeszcze tylko Florian puszcza w obieg czapkę na datki, które zbilansują koszty przygotowania curry i nadchodzi czas na slajdowisko. Tę część programu dnia rozpoczyna film profesjonalistki, Sabriny Barm, z pływania na torze w Augsburgu zimową porą. Po nim nieco dłuższa produkcja - prezentowany przez Falka Brudera film Olafa Obsommera z pływania kajakami i jedną kanadyjką po pograniczu Alaski i Kanady, czyli rzeki Tatshenshini i Alsek. Widoki - marzenie, realizacja filmu perfekcyjna, wyobraźnia buzuje. Wieczór zamyka prowadzony przez Floriana pokaz zdjęć ze spływu Kanionem Colorado - w tym przypadku pierwsze skrzypce gra OC-2. Ogólnie Flo miał to szczęście, że został wylosowany już po pięciu latach wysyłania zgłoszeń do loterii. Z jakością materiału fotograficznego i filmowego było różnie, niemniej fragment pokonywania Lava Falls w OC-2 robi na mnie tak mocne wrażenie, że ten fragment pokazu do dziś pamiętam najmocniej. Lekko zziębnięci, dobrze po 23:00 chowamy się do namiotów.
12 V, niedziela
Głowa wystawiona rano z namiotu po raz kolejny rejestruje gęstą warstwę chmur, a to oznacza, że odprowadzające nas wczoraj do namiotu gwiaździste niebo ostatecznie jednak nie przełożyło się dziś na ładną pogodę. Śniadanie przygotowujemy sobie wyjątkowo nieśpiesznie. W moim przypadku jest to drugi dzień z rzędu omlet. Ciasta zrobił mi się niezły garnek i jest dziś tych omletów naprawdę dużo - ja zjadłem 6-7, Myszka bodaj 3 sztuki. Zaczynamy się też powoli pakować, ale w międzyczasie staram się rozpoznać dzisiejszy „układ sił”. Tu okazuje się, że część osób jedzie na Sense, więc tam, dokąd mnie w ogóle nie ciągnie. Lub może inaczej: pojechałbym, mając pewność, że popłyniemy znacznie dłuższy odcinek niż te do tej pory. Na Simme nie ma już chętnych, a na kilka innych rzek, na które się ekipy wybierają, jestem po prostu za słaby technicznie. Ostatecznie, podobnie jak w pierwszym dniu, przyłączam się do ekipy Jana mającej na celowniku dolny odcinek Lutschine. Pływania jest jakieś 8 km, a rzeka na naszym odcinku ma trudności maksymalnie WW II. Z kampingu ruszamy dość późno i na starcie, przy moście powyżej Wilderswill, jesteśmy ostatecznie około 11:00.
Tradycyjnie już wszystkie kanu lądują na ziemi, a samochody jadą z wahadłem do Interlaken. Jak na 8 km jazdy to dość długo ich nie ma - gdy w końcu się pojawiają, okazuje się, że zeszło tak długo przez poszukiwanie optymalnego parkingu. Już od samego początku tego odcinka widać, że rzeka jest, niestety, uregulowana. Po niecałych 300-400 metrach słyszę gwizdek - to jednej z płynących kobitek nie wyszedł jakiś manewr i zalicza wywrotkę. W przeciwieństwie do mojej niedawnej przygody na Sense Janowi udaje się szybko złapać to kanu i po kilku minutach płyniemy dalej.
Widokowo jest tak sobie, na tym odcinku dominuje teren zabudowany. Mnie najbardziej w pamięci utkwi zapewne odcinek rzeki pokonywany pod linią wysokiego napięcia, gdyż podpierające ją słupy spinają oba brzegi rzeki i przez dłuższy czas płynie się pod „szeleszczącymi” przewodami. Cofek jest nawet dużo, choć, oczywiście, wszystkie sztuczne. Pod koniec spływu, tuż przed ujściem do jeziora, rozpogadza się nawet na tyle, że widoki robią się bajkowe. Przy samym ujściu nad wodą pojawiają się całe chmary jaskółek, czy też może jeżyków, i jest to sympatyczny akcent na koniec.
Z przystani jachtowej do samochodów mamy może ze 200 metrów. Pakujemy kanu na auta, jeszcze ostatnie pogaduszki, żegnamy się i każdy rusza w swoim kierunku. Mam tylko nadzieję, że czas do kolejnej Armady w Słowenii zleci szybko.
(c) Piotrek Kaleta / Mysia Perć
______________________________